Mam na imię Krystyna i mam 61 lat. Do niedawna byłam przekonana, iż moje życie jest tak stabilne jak skała. Mój mąż, Andrzej, i ja spędziliśmy razem 35 lat – zbudowaliśmy dom, wychowaliśmy dwoje dzieci i marzyliśmy o spokojnej starości. Jednak tej zimy wydarzyło się coś, co wszystko zmieniło.
Pod koniec grudnia, jak co roku, nasze dzieci zostawiły nam swojego labradora Maksa, wyjeżdżając na święta do Włoch. Mieliśmy z Andrzejem spokojne plany na Boże Narodzenie, ale nagle powiedział mi, iż chce pojechać na kilka dni do swojego rodzinnego miasta – Torunia – żeby spotkać się z dawnymi znajomymi.
Wrócił po tygodniu – milczący, zamyślony, odmieniony. Od razu poczułam, iż coś jest nie tak. Kilka dni później wyznał mi, iż chce rozwodu. Podczas pobytu spotkał Annę – kobietę, którą kochał w młodości. Odnalazła go przez media społecznościowe, spotkali się, wspominali dawne czasy – i między nimi znów pojawiła się iskra.
Anna prowadzi teraz zupełnie inne życie: uczy jogi, organizuje warsztaty rozwoju duchowego i mieszka w małym domku nad rzeką. Andrzej powiedział, iż przy niej czuje się wolny, lekki i „naprawdę żywy”. Ze mną – według jego słów – życie stało się zbyt przewidywalne i rutynowe.
Jego słowa uderzyły mnie jak grom z jasnego nieba. Próbowałam mu przypomnieć o naszej wspólnej przeszłości, o wnukach, o wszystkich spędzonych razem latach. Ale Andrzej był zdecydowany – chciał zmiany, „nowej wiosny” w swoim życiu.
To był ogromny cios. Wszystko, co wspólnie budowaliśmy, runęło w jednej chwili. Ale po pierwszych łzach przyszło zrozumienie: życie toczy się dalej. Nie złamię się. Dziś uczę się żyć na nowo – dla siebie. I może pewnego dnia uśmiechnę się z wdzięcznością do losu, który zmusił mnie, by zacząć od początku.