Gdy powietrze przytłacza

twojacena.pl 12 godzin temu

Od samego rana w mieszkaniu panowała nie tylko cisza — była napięta, gęsta, jakby przed burzą. Nie spokój, ale niepokojąca pustka, od której drżą palce. choćby czajnik zagotował wodę nieśmiało, ostrożnie, jakby bał się naruszyć tę dziwną, kruchą granicę, za którą zaczynała się inna rzeczywistość. Kinga stała w kuchni — boso, z mokrymi włosami, w starej szarej koszulce, i nie mogła przypomnieć sobie, dlaczego obudziła się o siódmej. Budzika nie ustawiała. Po prostu otworzyła oczy — i zrozumiała: coś się zmieniło.

Na stole leżała pocztówka. Bez koperty, między kubkiem z niedopitym naparem z dzikiej róży a paczką sucharków. Jakby ktoś rzucił ją mimochodem. Pismo było jej boleśnie znajome — proste, staranne, bez zbędnych ozdobników. Tak samo Jakub podpisywał jej kartki na święta: powściągliwie, ale z wyczuwalnym ciepłem w każdej literze.

„Kinga. Wybacz. Nie dałem rady dłużej. Nie szukaj. — J.”

Nie dotknęła pocztówki. Tylko patrzyła. Minuty. Może godzinę. Jakby w tym kawałku papieru krył się próg, po którego przekroczeniu całe jej życie runie. Potem włączyła radio — spiker ochoczo opowiadał o korkach na obwodnicy, jakby nic się nie stało. Jakby świat nie stracił jednego człowieka. Tego, który oddychał obok każdego ranka.

Jakub wyszedł nocą. Tak uznała — bo nie słyszała ani kroków, ani trzasku drzwi, ani zgrzytu zamka. Tylko pusty wieszak w przedpokoju. Jego szalik — szary, szorstki — pozostał. choćby parasola nie wziął. Tego, z drewnianą rączką i czerwoną wstawką. Kinga długo wpatrywała się w parasol, jakby mógł odpowiedzieć na pytania, na które brakowało słów.

Próbowała przypomnieć sobie, kiedy ostatnio rozmawiali szczerze. Nie o śmieciach czy liście zakupów, ale naprawdę. Pewnie w kwietniu, na ławce nad jeziorem. Jakub wtedy cicho powiedział: „Z tobą trudno oddychać”. Zażartowała. A on może wtedy się żegnał.

Do południa Kinga przeglądała stare zdjęcia. Tam byli razem — w autobusie, w górach, na działce. Tam — jego dłoń na jej ramieniu. Tam — trzymał ją w talii i się uśmiechał. Te fotografie kiedyś ją ogrzewały. Teraz w środku zostało tylko zimne, bezkształtne echo. choćby nie płakała. I to przerażało najbardziej. Jakby uczucia wypaliły się, zostawiając szarą, lepką pustkę.

Wieczorem zadzwonił Kuba, wspólny znajomy. „Wszystko w porządku?” — zapytał. Kinga odparła: „Tak. Tylko się nie wyspałam”. Skłamała bez wahania. Bez łamiącego się głosu. Jakby ćwiczyła tę frazę całe życie. Po rozmowie siedziała w ciemności, wsłuchując się w kapiącą z kranu wodę. Każda kropla — jak odliczanie.

Następnego dnia poszła na Dworzec Gdański. Żeby tylko postać przy peronach. Patrzeć na ludzi. Na tych, którzy wyjeżdżają, wracają, spieszą się, machają tulą, płaczą, śmieją się. Wszyscy żywi. Wszyscy w biegu. A w niej — cisza, napięta jak struna. Jakub zawsze nienawidził dworców. Mówił: „Zbyt głośno przypominają, iż wszystko jest tymczasowe”. Nie lubił choćby mijać ich z daleka. Ale właśnie tam, na peronie, Kinga zrozumiała — on nie wyszedł tylko z mieszkania. Wyszedł z ich wspólnego „my”. I drogi powrotnej może już nie być.

Trzeciego dnia wyjęła parasol. Postawiła przy drzwiach. Potem schowała. Potem znów go wyciągnęła. Jakby stał się kotwicą. Przypomnieniem, iż coś jeszcze może zostać. Albo — wrócić.

Minęły dwa tygodnie. Pocztówka wciąż leżała na stole. Czasem zauważała na niej kurz — i zdmuchiwała go, jakby bała się zetrzeć jego ostatnie słowa. Czasem wydawało jej się, iż kartka delikatnie ciepleje, gdy się do niej zbliża. Jakby w tych atramentowych literach pulsowało coś żywego — resztka miłości, nadziei, albo tego, czego wtedy nie usłyszała.

Aż pewnego ranka — pukanie. Głośne. Listonosz. Zwykły dzień, ale palce drżą. Na blankiecie nadawczym — nadawca: J. Sobieski.

W środku — list. I bilet. Pociąg do Zakopanego. Papier pomięty, jakby długo leżał w kieszeni. Na dole — podpis:

„Jeśli możesz — przyjedź. jeżeli nie chcesz — nie zatrzymuję. Po prostu powiedz. Nie umiem inaczej. Ale czekać — wciąż potrafię.”

Kinga usiadła wprost na podłodze w korytarzu, plecami do drzwi. Parkiet był lodowaty. I to był najlepszy chłód w jej życiu. Bo prawdziwy. Bo ból — znaczy, iż jeszcze żyje. Nie płakała. Tylko siedziała, z zamkniętymi oczami. W piersi coś się ścisnęło. I to ściskanie nie było o rozpacz — ale o szansę.

Czasem miłość nie odchodzi. Tylko cichnie. Chowa się w starych rzeczach, w pamięci zapachów, w parasolu przy drzwiach, w dawnym piśmie. I czeka, aż w końcu znów będziesz mogła odetchnąć. Bez strachu. Bez złości. Po prostu — odetchnąć.

Kinga dojechała do końca trasy. On czekał. Bez kwiatów. Bez wymówek. Ale z oczami, w których było tylko jedno — światło.

Idź do oryginalnego materiału