Gdy powietrze przygniata

polregion.pl 20 godzin temu

Od rana w mieszkaniu panowała nie zwykła cisza, ale naprężona, gęsta, jakby przed burzą. Nie spokojna, ale niepokojąca, od której drżą palce. choćby czajnik zagotowywał wodę nieśmiało, ostrożnie, jakby bał się przekroczyć tę dziwną, kruchą granicę, za którą zaczynała się inna rzeczywistość. Kalina stała w kuchni — boso, z mokrymi włosami, w starej szarej koszulce, i nie mogła przypomnieć sobie, po co obudziła się o siódmej. Budzika nie nastawiała. Po prostu otworzyła oczy — i zrozumiała: coś się zmieniło.

Na stole leżała kartka. Bez koperty, pomiędzy kubkiem z niedopitym naparem z dzikiej róży a paczką sucharków. Jakby ktoś rzucił ją mimochodem. Pismo było jej boleśnie znajome — proste, staranne, bez zbędnych zawijasów. Tym samym Kacper podpisywał jej kartki na święta: powściągliwie, ale z ledwo uchwytnym ciepłem w każdej literze.

„Kalina. Wybacz. Nie dałem rady dłużej. Nie szukaj. — K.”

Nie dotknęła kartki. Tylko patrzyła. Minuty. Może godzinę. Jakby w tym kawałku papieru ukryty był próg, po którego przekroczeniu całe jej życie rozpadnie się na kawałki. Włączyła radio — spiker wesoło opowiadał o korkach na obwodnicy, jakby nic się nie stało. Jakby świat nie stracił jednego człowieka. Tego, który oddychał obok niej każdego ranka.

Kacper wyszedł nocą. Tak zdecydowała — bo nie usłyszała ani kroków, ani trzasku drzwi, ani skrzypienia zamka. Tylko — pusty wieszak w przedpokoju. Jego szalik — szary, szorstki — pozostał na swoim miejscu. choćby parasola nie zabrał. Tego z drewnianą rączką i czerwoną wstawką. Kalina długo wpatrywała się w parasol, jakby mógł odpowiedzieć na pytania, na które brakowało słów.

Próbowała przypomnieć sobie, kiedy ostatnio rozmawiali szczerze. Nie o śmieciach czy liście zakupów, ale naprawdę. Pewnie w kwietniu, na ławce nad jeziorem. Kacper wtedy cicho powiedział: „Z tobą trudno oddychać”. Zbyła to żartem. A on może wtedy się żegnał.

Koło południa Kalina przeglądała stare zdjęcia. Tam byli razem — w autobusie, w górach, na działce. Tam — jego dłoń na jej ramieniu. Tam — obejmował ją w pasie i się uśmiechał. Kiedyś te fotografie grzały. Teraz wewnątrz było tylko zimne, bezkształtne echo. choćby nie płakała. To przerażało ją najbardziej. Jakby uczucia wypaliły się do cna, zostawiając po sobie szarą, lepką pustkę.

Wieczorem zadzwonił Tomek, wspólny znajomy. „Wszystko w porządku?” — spytał. Kalina odpowiedziała: „Tak. Po prostu się nie wyspałam”. Skłamała bez zająknięcia. Bez dramatu. Jakby ćwiczyła tę frazę całe życie. Po rozmowie siedziała w ciemności, wsłuchując się w kapiącą z kranu wodę. Każda kropla — jak odliczanie.

Następnego dnia poszła na Dworzec Gdański. Tylko po to, by stać przy peronach. Przyglądać się ludziom. Tym, którzy odjeżdżają, wracają, śpieszą się, machają, tulą, płaczą, śmieją się. Wszyscy żywi. Wszyscy w biegu. A w niej — cisza, napięta jak struna. Kacper zawsze nienawidził dworców. Mówił: „Za głośno przypominają, iż wszystko jest tymczasowe”. choćby przejeżdżać obok nie lubił. Ale właśnie tam, przy peronie, Kalina zrozumiała — on nie wyszedł tylko z mieszkania. Wyszedł z ich wspólnego „my”. I drogi powrotnej może nie być.

Trzeciego dnia wyjęła parasol. Postawiła przy drzwiach. Potem schowała. Potem znowu wystawiła. Jakby ta rzecz stała się kotwicą. Przypomnieniem, iż coś jeszcze może zostać. Albo — wrócić.

Minęły dwa tygodnie. Kartka wciąż leżała na stole. Czasem zauważała na niej kurz — i zdmuchiwała, jakby bała się zetrzeć jego ostatnie słowa. Czasem wydawało jej się, iż papier delikatnie ciepleje, gdy się do niego zbliża. Jakby w tych atramentowych śladach pulsowało coś żywego — resztka miłości, nadziei, albo tego, czego wtedy nie usłyszała.

I wtedy, pewnego ranka — pukanie. Głośne. ZKiedy otworzyła drzwi, zamiast listonosza zobaczyła kota Kacpra — rudego, z połamanym wąsem — który wtargnął do środka, jakby niósł w sobie całą zagubioną nadzieję świata.

Idź do oryginalnego materiału