Gdy mój ojciec nas opuścił, macocha wyrwała mnie z czeluści sierocińca.
Gdy byłem mały, moje życie było jak bajka rodzina nierozerwalna, pełna miłości, w małym, pochylonym domku nad Wisłą, niedaleko Kazimierza Dolnego. Byliśmy we trójkę: ja, mama i tata. Zapach świeżo upieczonych bułek unosił się w powietrzu, a wieczorami tata opowiadał mi o swoich przygodach na rzece. Ale los to bezlitosny łowca, który uderza, gdy najmniej się tego spodziewasz. Pewnego dnia mama zachorowała jej śmiech ucichł, dłonie zaczęły drżeć, a niedługo trafiła do szpitalnego łóżka w Warszawie. Odchodziła, zostawiając nas w morzu bólu. Tata utopił swoją duszę w taniej wódce, a nasz dom zmienił się w ruinę, pełną potłuczonego szkła i milczącej rozpaczy.
Szafki w kuchni były puste, świadkowie naszego upadku. Chodziłem do szkoły w Kazimierzu w brudnych ubraniach, z burczącym z głodu brzuchem. Nauczyciele krzyczeli, iż nie odrabiam lekcji, ale jak miałem się uczyć, gdy myślałem tylko o tym, jak przeżyć dzień? Koledzy odwracali się ode mnie, ich szepty raniły bardziej niż noże, a sąsiedzi patrzyli z politowaniem. W końcu ktoś zadzwonił do opieki społecznej. Urzędnicy wdarli się do domu, gotowi wyrwać mnie z drżących rąk taty. Załamał się przed nimi, błagając o ostatnią szansę. Dali mu miesiąc kruchy, jak źdźbło nad przepaścią.
Ta wizyta otrzeźwiła tatę. Poszedł do sklepu, przyniósł jedzenie, razem szorowaliśmy dom, aż zajaśniał słabym blaskiem dawnego ciepła. Przysiągł, iż rzuci picie, a w jego oczach pojawił się cień człowieka, którego pamiętałem. Zacząłem wierzyć, iż jest nadzieja. Pewnej burzowej nocy, gdy wiatr tłukł w okiennice, szepnął, iż chce mi kogoś przedstawić. Serce zamarło czy już zapomniał o mamie? Tłumaczył, iż ona jest niezastąpiona, ale to nasza szansa przed urzędnikami.
Tak poznałem ciocię Jadzię.
Pojechaliśmy do jej małego domu w Toruniu, przywiędłego domostwa nad Wisłą, otoczonego starymi dębami. Jadzia była jak wicher ciepła, ale pełna siły, jej głos był jak kotwica, a spojrzenie jak latarnia. Miała syna, Darka, dwa lata młodszego ode mnie, chudzielca, którego śmiech rozgrzewał choćby w najzimniejsze dni. Od razu się dogadaliśmy biegaliśmy po uliczkach, tarzaliśmy się nad rzeką, aż brakowało tchu. W drodze powrotnej powiedziałem tacie, iż Jadzia jest jak promień słońca, a on tylko skinął głową. Kilka tygodni później spakowaliśmy życie nad Wisłą, wynajęli dom obcym i osiedliliśmy się w Toruniu desperacka próba nowego początku.
Życie powoli się układało. Jadzia opiekowała się mną z mi














