Gdy niespodziewanie odwiedza cię Bóg

twojacena.pl 5 godzin temu

No i stało się to w lutym, jednego z tych długich wieczorów, gdy zima zdaje się celowo przeciągać ciemność, żeby sprawdzić ludzką wytrzymałość. Mąż poszedł na nocną zmianę, a ja z dwuletnim synkiem Krzysiem zostałyśmy same w wynajętym mieszkaniu na obrzeżach Poznania. Jak zwykle próbowałam go ułożyć do snu – bez rezultatu. Malec marudził, wiercił się, aż w końcu poddałam się, pozwalając mu jeszcze chwilę się pobawić, a sama poszłam do kuchni zaparzyć herbatę.

Nie zdążyłam choćby otworzyć szafki, gdy z pokoju dobiegł piski i świszczący kaszel. Serce zamarło mi w piersi. Rzuciłam się do pokoju – Krzyś stał pośrodku łóżka, szlochał wniebogłosy, dusząc się przy tym.

„Gdzie cię boli? Krzyś, kochanie, co się dzieje?” – padłam przed nim na kolana, chwytając go za ramiona i przeglądając całego, szukając choćby śladu, co mogło się stać.

Płakał tylko i kasłał, kasłał, aż stało się jasne – coś połknął. Próbowałam rozewrzeć mu buzię, ale zaciskał wargi coraz mocniej, a w jego oczach gościł tylko strach.

Miałam ledwie dwadzieścia lat. Dziewczyna, która jeszcze wczoraj nie umiała ugotować żurku. A teraz – na rękach trzymała własne dziecko, które umierało. Siniał już, łapiąc ustami powietrze. Porwałam telefon. Palce trzęsły mi się jak osiki, gdy wykręcałam 112. I nic. Ani sygnału, ani głosu. Martwa cisza. Próbowałam raz, drugi, trzeci – telefon milczał.

Komórki nie mieliśmy. Właśnie się pobraliśmy, wynajmowaliśmy tę klitkę, ledwo wiązaliśmy koniec z końcem. Przycisnęłam Krzysia do piersi i zaczęłam łkać, zapominając o wszystkim. W głowie tylko jedno: „Boże, proszę, pomóż!”. Nie umiałam się modlić, nie znałam słów. Ale w tej chwili mówiłam do Boga. Jak do ojca. Błagałam.

I nagle… zadzwoniły do drzwi.

Rzuciłam się otworzyć, choć wiedziałam, iż mąż nie mógł wrócić. Za drzwiami stał obcy mężczyzna, może z trzydzieści pięć lat. Wysoki, zmęczony, z dobrymi oczami.

„Dobry wiecz…” – zaczął, ale widząc moją twarz, urwał. „Co się stało?”

Nie wiem dlaczego, ale wysypałam wszystko. Słowo w słowo. Słuchał może minutę, potem delikatnie mnie odsunął i wszedł do środka.

Szłam za nim jak we śnie. Przyklęknął przed Krzysiem, coś szepnął, i – jakby cudem – syn ucichł. Po chwili odwrócił się do mnie i, otwierając dłoń, pokazał malutki czarny koralik.

„To stało mu na drodze,” powiedział spokojnie. „Połknął, ale utkwiło płytko. Szczęście, iż tu byłem.”

I dopiero wtedy przypomniałam sobie – tak, zerwałam naszyjnik kilka dni temu. Zebrałam, jak myślałam, wszystkie koraliki… Jednego, najmniejszego, nie zauważyłam.

Nazywał się Wojtek. Okazał się pediatrą. Wracał z dyżuru, a pod naszym blokiem nagle zgasł mu silnik. Nie mając co robić, postanowił zapytać o telefon – domofonu nie było, więc zapukał do pierwszych drzwi. Naszych.

Jak się później okazało, telefony nie działały w całej klatce – awaria linii. Ale Wojtek, po herbacie, na którą w końcu go namówiłam, wyszedł na podwórko i… samochód zapalił za pierwszym razem. Jak gdyby nigdy nic.

Do dziś się zastanawiam – to przypadek? Czy jednak pomoc z góry?

Teraz chodzę do kościoła. Stawiam świeczkę za zdrowie Wojtka. I kiedy patrzę, jak Krzyś – już prawie dorosły – uśmiecha się do mnie ze szkolnych zdjęć, wiem jedno: Bóg naprawdę słyszy. Czasem choćby bez modlitwy.

Idź do oryginalnego materiału