Gdy mama wyrusza na wyprawę: jak kobieta żyjąca dla innych wybrała siebie

newskey24.com 1 dzień temu

— Krysiu, podjedź po chleb, proszę — głos Weroniki Stanisławówny drżał, jakby lód za oknem pękał pod stopami. — Na ulicy ślisko, boję się wyjść…

— Mamo, żartujesz? — Bartosz przewrócił oczami, nie ruszając się z kanapy. — Wróciłem z nocki, ledwo usiadłem. Z Anią mieliśmy włączyć film. Chcesz, żebym się zrelaksował, nie?

— Synku… naprawdę nie dam rady… — szepnęła, ściskając słuchawkę.

— Mamo, no ale z jakiego ty wieku jesteś?! Jest dostawa, aplikacje, wszystko dla ludzi! Naucz się w końcu korzystać!

— Gubię się w tych waszych telefonach… Może ty zamówisz?

— Jestem teraz za kierownicą, niewygodnie mi gadać. Poproś Jadzię.

— Prosiłam… Ma zebranie.

— No, dobra — burknął Bartosz. — Jak wrócę, zadzwonię. Powiesz, co kupić.

— Dobrze, poczekam — odparła cicho Weronika Stanisłówna. Ale ani po godzinie, ani po dwóch latarka nie zadzwoniła. Dzwoniła sama — tylko sygnał i cisza. W końcu pomógł sąsiad, Stanisław Kazimierz: zamówił przez aplikację, odebrał i przyniósł.

Rozpakowując torby, Weronika czuła, jak coś ściska ją w środku. Za co takie życie? Dlaczego, gdy potrzebuje pomocy, nie ma nikogo z tych, dla których żyła?

Przecież była dobrą matką. Została wdową, gdy Bartek miał szesnaście lat, a Jadzia — jedenaście. Wychowała ich sama. Pracowała jako księgowa i nocami jako sprzątaczka. Babcia pomagała, dopóki nie odeszła — wtedy wszystko spadło na jej barki.

Mieszkanie po dziadku — dla Jadzi. To po mamie — dla Bartka. Dla siebie — nic. Wszystko dzieciom. Studia, śluby, wnuki — wszystko na jej głowie. I nie narzekała. Myślała: „Przynajmniej oni będą mieli przyszłość. Będzie im dobrze.”

Zapisywała na zajęcia, siedziała nocami nad lekcjami, prała, gotowała, dźwigała siaty ze sklepu, leczyła, robiła rosoły. A teraz — stała się nikim. Tłem. Jak półka w kuchni — jest, ale nikt nie widzi.

Gdy Jadzia prosiła o wyprowadzenie psa — Weronika szła choćby w mróz i deszcz. Gdy Bartek zostawiał wnuka na weekend — nie spała po nocach. I nigdy nie prosiła o nic w zamian.

Ale gdy zachorowała — leki przyniósł Stanisław Kazimierz. Dzieci przyszły do szpitala na dziesięć minut. Jadzia skrzywiła się:

— Mamo, no wiesz, boję się szpitali…

— Tu nikt nie jest zachwycony, córeczko…

— Lec się, później się odezwiemy.

Bartek też gwałtownie wyszedł: „Ania zmęczona, muszę pomóc z dzieckiem”. Żadnego przytulenia, posiedzenia. Nic.

A dziś… Lód pod butami przypomniał jej: starzeje się. W każdej chwili może upaść — i nikt nie przyjdzie. Nikt.

Nagle przypomniało jej się tamte lato. Miała trzydzieści lat. Bartek był malutki, Jadzi jeszcze nie było. Sanatorium w Sopocie. Ciepło, cicho, nikt nie wymagał. Wtedy nie było telefonów. Tylko ona i morze. Wtedy była szczęśliwa.

Minęło prawie trzydzieści lat.

A ona nigdy więcej nie żyła dla siebie.

Wieczorem, leżąc w łóżku, pomyślała: co ją tu trzyma? Dzieci dorosłe, z mieszkaniami. Żadnej wdzięczności, żadnej miłości. Tylko potrzeby. A ona? Czyżby nie była człowiekiem?

Rano wstała, zaparzyła herbatę, wyjęła zeszyt i napisała: „Sprzedać mieszkanie. Kupić dom nad morzem. Żyć dla siebie.”

Agentkę nieruchomości znalazła gwałtownie — koleżanka poleciła. Mieszkanie sprzedało się w miesiąc. Pieniądze — na konto. PapierPrzez okno widać było pierwsze fale Bałtyku, a ona uśmiechnęła się, bo wiedziała, iż wreszcie zaczyna żyć tak, jak zawsze chciała.

Idź do oryginalnego materiału