
Latem bardzo często w niedzielę odbywały się w parku festyny. Stojące nieopodal ruiny pałacu rodziny Czartoryskich już dawno zapomniały o czasach swojej świetności. Tam kiedyś bale odbywały się w pięknych salach, które zostały całkowicie zdewastowane, nie przez działania wojenne, ale przez ludzi. Pałac teraz dla straży pożarnej był dobrym obiektem do ćwiczeń gaśniczych, gdyż można go było do woli polewać wodą, a dorastający chłopcy, w jego rozpadających się murach, chętnie bawili się w wojnę.
W godzinach popołudniowych Miasteczko wyludniało się, bo mieszkańcy, odświętnie ubrani, całymi rodzinami udawali się do parku, niekoniecznie, aby potańczyć, ale i popatrzeć na innych bawiących się, a także porozmawiać ze znajomymi, czy pospacerować. Do tańców służyła drewniana podłoga, ze specjalnym podwyższeniem dla zespołu muzycznego. Zawsze – jak głosił plakat – bufet był obficie zaopatrzony, bowiem nie brakowało mocnych alkoholi, piwa z beczki oraz słodyczy.
Niedaleko mnie stała samotna dziewczyna, która nie była mieszkanką Miasteczka.
Domyślałem się, iż spędzała tu wakacje u rodziny . Jej niewysoka, szczupła sylwetka od razu przyciągnęła mój wzrok, więc nasze spojrzenia kilkakrotnie się spotykały. Bardzo chciałem poprosić ją do tańca, ale moja wrodzona nieśmiałość całkowicie mnie paraliżowała. Gdy orkiestra zaczęła grać i zapowiedziano „białe tango”, ona podeszła do mnie.
– Zatańczymy? – zapytała.
Byłem tak zaskoczony, iż nie odpowiedziałem, ale wziąłem ją za rękę i poprowadziłem na podłogę. Powolny taniec ułatwiał prowadzenie rozmowy.
Przedstawiłem się, spoglądając w jej błękitne oczy, jakbym chciał odczytać odpowiedź.
– Ania – odezwała się nieśmiało i poczułem na skroni jej kosmyki włosów. Zwierzyła się też, iż po wakacjach będzie już uczennicą w klasie maturalnej liceum.
Gdy muzyka ucichła, podziękowałem jej i odprowadziłem na miejsce. Czekała na nią starsza kobieta.
– Muszę już wracać z babcią do domu – powiedziała z żalem, jakby miała ochotę na dalsze tańce.
– Spotkajmy się jutro na plaży nad Sanem – zaproponowałem, na co ona skinęła głową.
Zazwyczaj zabawy przebiegały spokojnie, ale czasem bardziej krewcy mężczyźni, pobudzeni alkoholem, swoich racji dochodzili dzięki pięści. I nikt się im w to nie wtrącał, bo załatwiali swoje spory po męsku, a nie w sądzie.
Nazajutrz, już przed południem, wybrałem się nad San. Gdy dotarłem do brzegu rzeki, z niecierpliwością wypatrywałem Ani. Po chwili ujrzałem ją, leżącą na kocu, z zamkniętymi oczami, by je chronić przed ostrym słońcem.
– Cześć, Aniu!
Zaskoczona, odwzajemniła powitanie, jakby nie dowierzała, iż się pojawię, i wskazała obok siebie miejsce na kocu. Była pięknie opalona, a długie jasne włosy, upięte w koński ogon, dodawały jej uroku. Rozmawialiśmy o kończących się wakacjach i powrocie do nauki w szkole. Słońce przygrzewało coraz mocniej i chłodziło swoje promienie w nurtach Sanu.
– Może popływamy – zagadnąłem i gwałtownie znaleźliśmy się w wodzie, która w tamtym czasie była jeszcze bardzo czysta.
Płynęliśmy obok siebie w dół rzeki, od czasu do czasu spoglądając sobie w oczy. Oddaliliśmy się dosyć daleko od plaży, która zniknęła za zakrętem.
– Ja nie mam już siły! Dalej nie dam rady … – usłyszałem niespokojny głos Ani i ujrzałem jak powoli zanurza się pod powierzchnią wody.
Zanim podpłynąłem do niej, odbiła się od dna i pojawiła na powierzchni.
– Płyń na wznak, odpoczniesz trochę! – krzyknąłem i już po chwili podtrzymywałem ją za ramię.
Kierowaliśmy się w stronę brzegu i zatrzymaliśmy się, gdy woda sięgała nam do pasa. Było słychać tylko przyśpieszone nasze oddechy, a krople wody spływały nam z głów.
– Dziękuję – szepnęła z wdzięcznością Ania i przybliżywszy się, obdarowała mnie pocałunkiem w policzek. Mocno mnie objęła, więc przylgnąłem do niej całym ciałem, by trwać w tym uścisku jak najdłużej. Nasze serca biegły jak spłoszone konie. Dotykałem ustami jej szyi, włosów, oczu, muskałem delikatnie wargi…
– Wracajmy już na plażę – rzekła, uwalniając się z objęcia.
Wyszliśmy z wody i brzegiem zmierzaliśmy do miejsca, gdzie był rozłożony koc.
Prawie całą drogę przebyliśmy bez jednego słowa. Ania szła zamyślona, jakby coś ją gnębiło.
Usiedliśmy, i wycieraliśmy ręcznikami mokre włosy i ciała. Wtedy spytałem, by przerwać ciszę i rozładować atmosferę.
– Stało się coś? Zachowałem się niewłaściwie?
Po chwili milczenia Ania uniosła twarz, jakby szukała w myślach odpowiedzi.
– Nie, nic. adekwatnie… nie wiem. Przepraszam. Nie powinno się to między nami zdarzyć… – wyszeptała z trudem. – Ja mam chłopaka i jutro czeka mnie powrót do Wrocławia.
Zaczęła składać koc i włożyła sukienkę.
– Muszę już wracać, by przygotować się do wyjazdu.
Adam Decowski
Adam Decowski – uprawia lirykę, satyrę i krótkie formy prozą. Urodził się w Sieniawie, mieszka w Rzeszowie. Jest zrzeszony w Związku Literatów Polskich. Swoje utwory zamieścił w kilkudziesięciu pismach w kraju, a także za granicą. Wiele z nich zostało przetłumaczonych na angielski, słowacki, rumuński, czeski, ukraiński i serbski. Opublikował dziewięć zbiorów wierszy i utworów satyrycznych. Uhonorowany Odznaką Zasłużony dla Kultury Polskiej. W 2025 r. przypada jubileusz 50-lecia pracy twórczej autora.