*Dziennik*
Był upalny sierpień, gdy spotkałem Feliksa. Studiowałem w Warszawie, a jak większość studentów – dorabiałem w nocy. Mama nie mogła mi pomóc, a ze stypendium w takim mieście ledwo się przeżywało.
Po sesji letniej pojechałem na trzy tygodnie do domu. Wracałem wypoczęty, z plecakiem pełnym słoików z domowym dżemem i warzywami z ogródka.
Na dworcu autobusowym postawiłem ciężki plecak na ławce. Wtem usłyszałem ciche skomlenie. Pod ławką kryła się przywiązana jamniczka o bystrych, przestraszonych oczach. Drżała cała, gdy próbowałem ją wyciągnąć.
– Nie bój się, wyjdź – szepnąłem, ciągnąc delikatnie za smycz.
Sapała, wysuwając język – upał był niemiłosierny. W pobliskim kiosku kupiłem wodę i poprosiłem o pustą puszkę po śledziach.
– Ludzie to okrutnicy – mruknęła kasjerka. – Widziałam, jak jakiś facet ją tu przywiązał i odjechał.
Nalałem wodę do puszki. Jamniczka chciwie piła, patrząc na mnie z wdzięcznością.
– Co mam z tobą zrobić? – westchnąłem. – W nocy mogą cię zagryźć bezpańskie psy… Chodź ze mną.
Zostawiłem numer w kiosku i zabrałem psa do minibusa. Zapłaciłem za dwa bilety, ale kierowca tylko wzruszył ramionami.
W mieszkaniu na Ursynowie jamniczka wtuliła się w kąt przedpokoju. Położyłem mu koc, a on natychmiast się na nim ułożył.
– Jak cię nazwać? – zastanawiałem się głośno. – Może Feliks?
Pies zaszczekał. I tak został Feliksem.
Przez następne tygodnie chodziliśmy na pobliskie nieużytki. Feliks szalał w wysokiej trawie, a ja dziwiłem się, jak te krótkie łapy tak gwałtownie biegają.
We wrześniu wróciłem na uczelnię i nocne zmiany. Feliks czekał na mnie, merdając ogonem. Pewnej niedzieli na nieużytkach spotkaliśmy trzech nastolatków. Nagle usłyszałem przeraźliwy skowyt.
Feliks leżał przebity drewnianym kołkiem. Krew zalewała mu bok. Najwyższy z chłopaków wyciągnął kołek i ruszył w moją stronę. Jego oczy były puste jak u lalki. Uciekłem, czując za sobą oddech pogoni.
Przed blokiem uderzył mnie kamień w plecy. Upadłem, ale chłopcy zniknęli. Pomógł mi jakiś kierowca – ten sam, który potem zaniósł Feliksa do weterynarza. Pies nie przeżył.
Dwa tygodnie później obudził mnie dzwonek do drzwi. Stał tam Jarosław, ten sam kierowca, z kwadratową torbą.
– Nie miałem z kim jej zostawić – wyjaśnił.
W torbie wierciła się mała jamniczka.
– To Fiona – powiedział Jarosław. – Myślałem, iż suczka będzie lepsza.
Fiona wcale nie była podobna do Feliksa. Gryzła buty, spała w moim łóżku i nie słuchała poleceń. Ale gdy biegała po parku z uszami trzepoczącymi jak chorągiewki – śmialiśmy się wszyscy troje.
*Lekcja?* Strach mija. Życie toczy się dalej. A czasem wystarczy jedna mała Fiona, by znów poczuć radość.