Echo przeszłości: tragedia bohaterki

newsempire24.com 16 godzin temu

Echa przeszłości: tragedia Wandy Pawłowskiej

Wanda Pawłowska stała przed zniszczonymi drzwiami klatki schodowej, zaciskając w drżących dłoniach kopertę. Dziewięciopiętrowy blok z wielkiej płyty w jednej z dzielnic Gdańska wydawał się obcy, jakby z innego świata. A jednak gdzieś tam, na czwartym piętrze, mieszkał jej syn. Trzydzieści lat temu zostawiła go – małego chłopca z niesforną grzywką. Teraz miał trzydzieści pięć lat…

– Głupota – szepnęła, wpatrując się w przyciemnione okna. – Po prostu bezdenna głupota…

Na ławce pod blokiem siedziały starsze panie, przerzucające między sobą plotki. Jedna z nich odezwała się:

– Do kogo pani idzie, kochanie?

– Do Marcina… Marcina Nowaka – głos Wandy zadrżał, imię syna zabrzmiało jak echo z przeszłości.

– Do Marcinka? – ożywiła się staruszka. – Dobry chłopak, uprzejmy, zawsze się kłania. Pani mu kto?

Wanda milczała, gwałtownie wchodząc do klatki. Kim była dla niego? Matką, która nie widziała go przez trzy dekady? Obcą kobietą, noszącą to samo nazwisko? W windzie wyjęła lusterko. Siwizna we włosach, zmarszczki wokół oczu – w pięćdziesiąt sześć lat nie dało się ukryć czasu pod warstwą makijażu. Czy w ogóle pamiętał jej twarz? A może w jego pamięci pozostał tylko zamazany obraz?

Czwarte piętro. Mieszkanie po lewej. Z pewnością był żonaty. W jego wieku inaczej być nie mogło… Wanda uniosła dłoń do dzwonka, ale palce zdradliwie zadrżały. Stała tak minutę, dwie, pięć. W końcu, niezdolna do działania, zeszła na dół i wrzuciła kopertę do skrzynki.

„Marcinie. Wiem, iż nie mam prawa prosić. Ale daj mi szansę wytłumaczenia. Mama. Zadzwoń, oto mój numer…”

Mama. Jak dziwnie brzmiało to słowo, gdy nie wypowiadało się go przez trzydzieści lat. Wanda wróciła do samochodu i siedziała tam do wieczora, nie spuszczając wzroku z klatki schodowej. Wysoki mężczyzna z teczką – żywy obraz ojca. To on. A oto młoda kobieta z siatkami – pewnie żona. Rozmawiali, śmiali się. Zwyczajna rodzina, zwyczajny wieczór. Czy przeczytał jej list? Czy zadzwoni?

Telefon odezwał się, gdy już miała odjeżdżać. Dzwonił Jacek, jej były mąż.

– Po co przyjechałaś? – jego głos, tak znajomy, brzmiał zmęczony i zimny.

– Jacek…

– Nie zaczynaj. Po prostu powiedz – po co?

– Chcę zobaczyć syna – głos Wandy załamał się.

Jacek prychnął, a w tym dźwięku było tyle bólu i pogardy.

– Syna? Trzydzieści lat nie chciałaś, a nagle ci się zachciało?

– Nie rozumiesz…

– Nie, to ty nie rozumiesz – jego głos stał się cichszy, ale twardszy. – Gdzie ty byłaś, gdy chorował? Gdy w szkole go gnębili? Gdy zdawał na studia? Gdzie byłaś przez wszystkie te lata?

Wanda milczała. Co mogła powiedzieć?

– Zadzwonił do mnie. Powiedział, iż wyrzucił twoją kartkę – dodał Jacek. – Wyjeżdżaj, Wanda. Spóźniłaś się. O trzydzieści lat.

Sygnał w słuchawce wbił się w serce. Wanda siedziała, wpatrując się w ciemne okna. Przypomniał jej się mały Marcin, wołający ją nocami. Jak wstawała, kołysała go, nucąc kołysankę… Dlaczego wtedy wyjechała? Dlaczego nie walczyła o niego?

Następnego dnia wróciła. Czekała, aż Jacek wyjdzie do pracy, i podążyła za nim. Zaparkowała pod jego biurem, weszła za nim do środka. Nie zmienił się – ta sama wyprostowana postawa, ten sam uważny wzrok. Tylko skronie zupełnie siwe.

– Prosiłem cię, żebyś wyjechała – rzucił, widząc ją.

– Jacek, proszę. Chcę tylko z nim porozmawiać. Wytłumaczyć…

– Co tłumaczyć? – skrzywił się, jakby od bólu. – Jak odeszłaś do nowego męża? Jak układałaś sobie nowe życie? Jak o nas zapomniałaś?

– Nie zapomniałam! – łzy spływały po jej twarzy. – Każdego dnia o nim myślałam!

– Myślałaś? – gorzko się uśmiechnął. – A ja go wychowywałem. Sam. Nie spałem, gdy chorował. Odprowadzałem do szkoły. Uczyłem, jak być mężczyzną. A ty – myślałaś.

Wanda opuściła głowę. W recepcji panowała cisza, tylko tykał zegar na ścianie.

– Wiesz, o co pytał w dzieciństwie? – głos Jacka stał się niemal szeptem. – Tato, dlaczego mama mnie nie kocha? Co ja mu miałem odpowiedzieć?

– Kochałam go! Kocham! – Wanda łkała.

– Nie, Wanda. Ty kochałaś siebie. Swoją wolność. Swoje marzenia. A jego – nie.

Wyszła z biura, ledwo trzymając się na nogach. W samochodzie ręce trzęsły się tak, iż nie mogła zapalić silnika. Przed oczami stał mały Marcin, pytający, dlaczego mama go nie kocha. Jak mogła? Jak?

Wieczorem znów podjechała pod jego dom. Zobaczyła na podwórku żonę Marcina – poznała ją po wczorajszym dniu.

– Przepraszam! – zawołała Wanda, głos się załamał. – Mogę na chwilę?

Kobieta odwróciła się, jej wzrok był pełen nieufności.

– Kto pani?

– Ja… – Wanda zawahała się, słowa paliły gardło. – Jestem matką Marcina.

– Ach, ta matka – w głosie kobiety, która nazywała się Kasia, zabrzmiała gorycz.

– Proszę, muszę z nim porozmawiać.

– Po co? – Kasia pokręciła głową. – Żeby znowu go zranić?

– Nie, ja…

– Wie pani – Kasia poprawiła torbę na ramieniu – on nigdy o pani nie mówi. W ogóle. Dla niego ten temat nie istnieje. A ja, na pani miejscu…

– Kasieńka! Gdzie ty siedzisz? – rozległ się głos.

Obie drgnęły. Pod klatką stał Marcin – wysoki, barczysty, tak podobny do młodego Jacka. Patrzył na nie, marszcząc brwi.

– Marcin! – Wanda podeszła do niego, serce waliło w gardle. – Marcin, to ja…

Spojrzał na nią zimno, jak na obcą.

– Wiem, kim pani jest – powiedział spokojnie. – I nie chcę rozmawiać.

– Synku…

– Nie nazywaj mnie tak – jego głos stał sięOdeszła w ciemność nocy, mając w sercu tylko echo własnych błędów i maleńką nadzieję, iż kiedyś, może za kolejne trzydzieści lat, ktoś w końcu odpowie na jej ciche “przepraszam”.

Idź do oryginalnego materiału