Dziesięć lat małżeństwa i szczera miłość do teściowej.

twojacena.pl 2 dni temu

Już od dziesięciu lat jestem żoną Romana, a moją teściową, Hannę Michałową, szczerze szanuję i choćby kocham. To ciepła, troskliwa kobieta, zawsze gotowa pomóc z dziećmi albo poczęstować nas swoimi słynnymi pierogami. Ale jest jedna jej przyzwyczajenie, do którego nigdy nie mogłam się przyzwyczaić – zawsze zostawia łyżkę w misce z sałatką! I to nie byle jak, tylko wbija ją jak flagę na Mount Everest. Na Wielkanoc znów zasiądziemy przy jej stole, a ja już psychicznie przygotowuję się na ten kulinarny rytuał. Ale szczerze mówiąc, takie drobiazgi dodają naszym rodzinnym spotkaniom uroku i nie wyobrażam sobie życia bez tych ciepłych chwil.

Hanna Michałowa to kobieta, której nie sposób nie szanować. Kiedy wychodziłam za Romana, jak każda młoda synowa, trochę się jej obawiałam. Słyszałam historie koleżanek o „teściowych-potworach”, które krytykują każdy krok. Ale Hanna okazała się zupełnie inna. Przywitała mnie z uśmiechem, nauczyła piec swój legendarny sernik i nigdy nie wtrącała się z nieproszonymi radami. Gdy urodziły się nasze dzieci, Zosia i Tomek, stała się dla nich najlepszą babcią: bawi się z nimi, czyta bajki, a jej słodycze z sekretnej szuflady to już rodzinna legenda. Naprawdę dziękuję losowi za taką teściową. Ale ta jej łyżka w sałatce… To mój osobisty koszmar.

Wszystko zaczęło się podczas naszej pierwszej rodzinnej kolacji, kiedy jeszcze byliśmy narzeczeonymi. Hanna nakryła stół jak na królewskie przyjęcie: sałatka jarzynowa, sałatka szwedzka, zimne nóżki, pieczony schab – wszystko idealne. Starając się być dobrą gością, pochwaliłam sałatki i sięgnęłam po porcję. I nagle widzę: w misce z jarzynową sterczy ogromna łyżka, dokładnie w środku, jak iglica Pałacu Kultury. Pomyślałam, iż to przypadek, wyjęłam delikatnie łyżkę i położyłam obok. Ale pięć minut później Hanna, przechodząc oboko, znów ją wbiła! „Tak wygodniej, Kinga, bierz, nie krępuj się!” – powiedziała z uśmiechem. Tylko kiwnęłam głową, ale w środku przeżywałam kulturowy szok.

Od tamtej pory ta łyżka stała się moją zmorą. Na każdym święcie – Nowy Rok, Wielkanoc, urodziny – pojawia się w sałatkach jak nieunikniony gość. Czasem to jarzynowa, czasem ta z tuńczykiem, a raz choćby w sałatce greckiej, gdzie wyglądała jak intruz pomiędzy fetą i oliwkami. Próbowałam z tym walczyć: wyciągałam łyżkę, kładłam na serwetce, proponowałam rozłożyć sałatkę wcześniej. Ale Hanna nieugięta. „Kinga, to tradycja – mówi. – U nas w rodzinie zawsze tak robili!” Roman tylko się śmieje: „Mamo, kto teraz wbija łyżki w sałatki?” A ona na to: „Wy, młodzi, nic nie rozumiecie w prawdziwym biesiadowaniu!”

Teraz, gdy myślę o nadchodzącej Wielkanocy, w głowie już widzę ten stół. Hanna jak zawsze na czele, w świątecznym fartuchu, z promiennym uśmiechem. Na stole – baby, pisanki, wędliny i oczywiście jej sztandarowe sałatki z nieodłączną łyżką. Żartuję choćby z Romanem, iż powinniśmy podarować teściowej specjalny stojak na łyżki, żeby przestała je wbijać gdzie popadnie. Ale szczerze mówiąc, ten zwyczaj stał się już częścią naszej rodzinnej mitologii. Zosia, nasza córka, choćby narysowała kiedyś babcię z ogromną łyżką w misce – i wszyscy się śmialiśmy, włącznie z Hanną.

Wielkanoc u teściowej to zawsze wydarzenie. Zbiera całą rodzinę: nas z Romanem i dziećmi, jego siostrę z mężem, kuzynów, sąsiadów. Stół nakryty tak, iż nie widać obrusa, a jedzenia starczyłoby na tydzień. Hanna krząta się, dokłada wszystkim dokładki, opowiada historie z młodości. Patrzę na nią i myślę: skąd ona bierze tyle energii? Zdąży upiec baby, pomalować jajka, a jeszcze z Tomkiem rozegrać „bitwę na pisanki”. A ja po jednym dniu gotowania marzę tylko o kanapie i serialu.

Rok temu na Wielkanoc postanowiłam pomóc jej w kuchni, może uda się przejąć kontrolę nad tą łyżkową sytuacją. Ale gdzie tam! Gdy ja kroiłam warzywa, Hanna już układała sałatki i oczywiście wbiła w każdą po łyżce. „Tak ładnie wygląda!” – powiedziała, podziwiając swoje dzieło. Westchnęłam i zrozumiałam: dobra, niech będzie. W końcu to jej dom, jej zasady. A ja po prostu rozkoszuję się jej jedzeniem i staram się nie zwracać uwagi na te kulinarne „flagi”.

Czasem zastanawiam się: może ta łyżka to nie tylko nawyk, ale jakiś symbol? Może dla Hanny to sposób, by pokazać, iż się troszczy, iż chce, żebyśmy jedli do syta? Zapytałam choćby Romana, skąd to się wzięło. Wzruszył ramionami: „Mamie się wydaje, iż wtedy goście szybciej zaczną jeść. Ona przecież karmi wszystkich jak na zawodach.” I rzeczywiście, nie da się wyjść od teściowej głodnym. choćby Tomek, który zwykle grymasi, zajada jej kotlety mielone ze smakiem.

Teraz, szykując się do Wielkanocy, już nie walczę z tą łyżką. To jak tradycja, bez której święta byłyby niepełne. Wyobrażam sobie, jak siądziemy do stołu, Hanna zacznie opowiadać, jak farbowała jajka w łupinach cebuli, Zosia z Tomkiem będą się kłócić, czyje jajko jest twardsze, a Roman mrugnie do mnie, gdy znów wyjmę łyżkę z sałatki. I wiecie co? Czuję wtedy ciepło w sercu. Tak, Hanna ma swoje dziwactwa, ale to dusza naszej rodziny. I cieszę się, iż moje dzieci mają taką babcię, która uczy je nie tylko jeść sałatkę z łyżką, ale i kochać życie.

Może za kilka lat sama zacznę wbijać łyżki w sałatki – w hołdzie dla Hanny Michałowej. Na razie zabieram na Wielkanoc dobry humor i gotowość na kolejną ucztę. I oczywiście na tę przeklętą łyżkę, która jak latarnia będzie tkwić w misce, przypominając, iż dom teściowej to miejsce, gdzie zawsze jest ciepło, smacznie i trochę zabawnie.

Idź do oryginalnego materiału