Półtora roku temu wyszłam za mąż za mężczyznę, którego kochałam – Rostka. Kwestia mieszkania została częściowo rozwiązana dzięki mojej mamie, która oddała nam swoją kawalerkę. Uprzedziła jednak, iż to rozwiązanie tymczasowe, na 7–8 lat, bo mam młodszą siostrę i gdy podrośnie, mieszkanie zostanie sprzedane, a pieniądze podzielone między nas po równo.
Na tamten moment taka opcja odpowiadała wszystkim. Ślub był piękny – wyprawiliśmy wesele w dobrej restauracji i podzieliliśmy koszty po połowie. Ja miałam trochę oszczędności, a Rostek zarabiał całkiem nieźle.
Następnego dnia po uroczystości mąż przedstawił swoją wizję zarządzania domowym budżetem. Zaproponował, żebyśmy co miesiąc przeznaczali po równo na wszystkie wspólne wydatki – na rachunki, zakupy i rozrywkę. Obliczył, iż potrzebujemy około 10 tysięcy złotych miesięcznie, więc każde z nas powinno wpłacać po 5 tysięcy. Do tego zaproponował odkładać jeszcze po 3 tysiące na przyszłe własne mieszkanie. Resztę pieniędzy każdy mógłby wydawać według własnego uznania.
Dla mnie to była ogromna suma, bo moja pensja ledwo przekraczała 9 tysięcy. Rostek zarabiał ponad 22 tysiące miesięcznie, więc powiedziałam mu, iż trudno mi będzie odkładać tyle co on. Poza tym zawsze byłam przekonana, iż w małżeństwie powinien być jeden wspólny budżet, a nie jakieś „pół na pół”.
Mąż odpowiedział, iż oboje powinniśmy jednakowo starać się o naszą przyszłość, a jeżeli mnie to przerasta, to powinnam znaleźć lepiej płatną pracę. Tyle iż mieszkamy w niedużym mieście, gdzie z pracą jest ciężko, i choćby moje obecne 9 tysięcy to niezła pensja. Rostek miał inną sytuację – pracuje w firmie, gdzie jego wujek zajmuje wysokie stanowisko i pomógł mu się dobrze ustawić.
Zgodziłam się więc szukać dodatkowych zleceń i liczyłam, iż może faktycznie uda mi się znaleźć coś lepiej płatnego. Przyjęłam jego warunki i tak zaczęliśmy żyć. Obciążałam się dodatkowymi pracami, nie kupowałam nic dla siebie, każdą złotówkę odkładałam na święta czy drobne przyjemności. Rostek natomiast żył bez wyrzeczeń – kupował markowe ubrania, perfumy, wymieniał sprzęt elektroniczny na nowszy.
Gdy nadszedł czas urlopu, mąż zaproponował wyjazd za granicę i oczywiście podzielił koszt wakacji po połowie. Ja nie zdążyłam odłożyć swojej części, więc w końcu pojechał sam. Było mi przykro, ale nie chciałam robić awantur – zależało mi na naszym związku bardziej niż na wyjazdach.
Trzy miesiące później wydarzyło się coś, co jeszcze bardziej mnie zabolało. Moja mama straciła pracę, a w wieku 50 lat niełatwo znaleźć nową. Przez trzy miesiące utrzymywała siebie i moją nastoletnią siostrę z oszczędności, które w końcu się skończyły. Zwróciła się do mnie o pomoc. Akurat dostałam wypłatę, więc bez wahania jej pomogłam. Przez to nie mogłam odłożyć wymaganej kwoty na „nasze oszczędności”.
Gdy powiedziałam o tym Rostkowi, nie okazał ani wsparcia, ani zrozumienia. Nie wybuchł co prawda, ale stwierdził, iż jestem bezwartościowa, bo choćby porządnie nie umiem zarobić. „Z tobą ani oszczędności nie da się uzbierać, ani na wakacje pojechać. I jeszcze rodzinie rozdajesz pieniądze zamiast myśleć o nas” – denerwował się.
To bardzo mnie zraniło. Powiedziałam, iż jestem rozczarowana jego brakiem empatii i zimnym podejściem. A on odparł, iż wyszłam za niego, a nie po to, żeby być sponsorowaną przez męża, więc powinnam liczyć tylko na siebie.
Rostek uważa, iż każdy powinien sam dążyć do lepszego życia i nie liczyć na pomoc innych. Ja natomiast wierzę, iż w małżeństwie ludzie powinni wspierać się nawzajem – nie tylko finansowo, ale też emocjonalnie.
Nasze poglądy na ten temat są całkowicie rozbieżne. I teraz coraz częściej zastanawiam się, czy w ogóle powinniśmy dalej być razem.