Dziękuję synowi za święto! powiedziała teściowa przy stole, który nakrywałam przez dwanaście godzin! Moją odpowiedź usłyszeli dokładnie rok później.
No cóż, znacie to, prawda? Wigilia. U normalnych ludzi wszystko już od dawna gotowe, a w mojej kuchni jakby oddział fabryki amunicji. Na nogach od szóstej rano. Powietrze w mieszkaniu nie pachnie choinką i mandarynkami, ale rozgrzanym olejem, gotowanymi ziemniakami i, szczerze mówiąc, moim cichym rozpaczem.
Na kuchence bulgocze rosół, w piekarniku kaczka z jabłkami, na stole góra warzyw do sałatki jarzynowej i śledzia pod pierzynką. Słowem, klasyczny zestaw świąteczny, od którego jeszcze przed wieczorem mdli. A moja ukochana rodzina, jak to mówią, pełni rolę komisji odbiorczej.
Mąż leży na kanapie i z miną znawcy woła: Zosia, ziemniaki do sałatki nie rozgotowały się?. Pomocy, oczywiście, zero, ale kontrola na najwyższym poziomie! Dorosłe dzieci, syn z synową, siedzą w telefonach i co godzinę wpada