Spadek nad morzem — gdy krewni stają się obcy
— Kasia, dzwonił mój brat Janusz — powiedział Marek, wchodząc do kuchni. — Przyjadą z Anią w sobotę. Tylko we dwoje, bez małżonków. Chce porozmawiać poważnie.
— Ciekawe, o czym tak ważnym, iż choćby bez żon i dzieci? — zmrużyła oczy Katarzyna. — Chociaż nie, nie zgaduj. Wiem. Chodzi o spadek. Minęły dwa miesiące — w końcu dojrzeli.
Marek tylko skinął głową. Odkąd ciotka Wanda przepisała na nich z Katarzyną i ich córką Olą mieszkanie w centrum oraz domek letniskowy nad morzem, czuł to w powietrzu. Cztery lata opiekowali się chorą ciotką. Reszta rodziny? Zjawiali się latem, by wypocząć, a gdy starsza pani prosiła o odwiezienie nad wodę — zawsze byli „zajęci”.
W sobotę, punktualnie o czwartej, Janusz i Anna stanęli w progu. Bez ceregieli zasiedli w salonie.
— Chcemy pogadać o domku — zaczął od razu Janusz. — Mieszkanie niech wasze, ale domek… To my się nim przez lata opiekowaliśmy.
— Nie — odparła lodowato Katarzyna. — Wy nie opiekowaliście się. Wy tam wypoczywaliście. Korzystaliście, ale nie pomagaliście. A gdy ciotka was potrzebowała — ani razu nie przyjechaliście.
— A kto by się nią zajmował? Mamy dzieci, wnuki, pracę! — wybuchnęła Anna.
— Ale roszczenia macie — wtrącił Marek. — Dziwne, prawda?
— Wy chociaż raz zabraliście ją nad morze? — rzuciła kąśliwie Anna.
— Nie mieliśmy domku, ale dwa razy kupiliśmy jej turnus w uzdrowisku — spokojnie odparła Katarzyna. — A testament jest jasny. To współwłasność. Sprzedamy.
— Serio? — zaśmiał się Janusz. — Dla kilku metrów w walącej się chałupie rujnujecie rodzinę?
— jeżeli to ruina, to czemu tak się jej kurczowo trzymacie? — kontrował Marek.
Nazajutrz zadzwonił telefon.
— Co ty, Marek?! Przyjechaliśmy z Tomkiem po nasze rzeczy do domku — a tam zamki wymienione!
— Tak. Na bramie i w domu. Trzeba było uprzedzić. W sobotę jedziemy z Kasią — wpadnijcie. Zabierzecie swoje. Ale nie wcześniej.
Odłożył słuchawkę i spojrzał na żonę.
— Skąd wiedziałaś, iż rzucą się tam od razu?
— Nie znasz swojej rodziny? Gdybym nie zmieniła zamków, wynieśliby wszystko, choćby gwoździe ze ścian.
Domek sprzedali. Razem ze starym mieszkaniem kupili trzypokojowe w Sopocie, w nowym bloku sto metrów od plaży.
Córka Ola została w miejskim mieszkaniu ciotki Wandy, studiując drugi rok. Marek zatrudnił się w porcie, Katarzyna zaczęła uczyć w pobliskiej szkole. Wydawało się, iż zaczynają spokojne życie. Ale nie tak szybko.
Od marca telefony rozgrzewały się od połączeń. Zapomniani na lata krewni nagle „odnaleźli” bliskie więzi. Pierwsza zadzwoniła Anna:
— Pozbawiliście nas domku, nie mamy gdzie jechać. Więc zjawiamy się u was w lipcu. Cała nasza rodzina i wnuczka Janusza też.
— Aniu, nikogo nie zapraszaliśmy. My tu mieszkamy, nie prowadzimy pensjonatu. Chcecie wypocząć — rezerwujcie noclegi.
— A widziałaś ceny hoteli w Sopocie?!
— Nie. Ale jeżeli was nie stać — znajdźcie coś tańszego. Tu nie ma miejsca. Nie przyjmujemy gości.
— Więc teściów przyjęliście, a rodzoną siostrę już nie?!
— To byli rodzice Kasi. Gdyby żyli nasi — też byśmy ich nie odrzucili. Ale pięcioro dorosłych i dzieci na dwa tygodnie? Dziękujemy.
— Zobaczycie! Zostaniecie sami i nikt was choćby nie wspomni!
— Nie martw się. Od przeprowadzki mamy tylu „krewnych”, iż starczyłoby na dwa domy. Wszyscy przypominają sobie o nas od maja do września. Resztę roku — cisza.
Cisza, która stała się najcenniejszym darem ich nowego życia.