Dwa lata w milczeniu: Wykreśliła mnie z życia, a ja zbliżam się do siedemdziesiątki…

polregion.pl 1 miesiąc temu

Minęły już dwa lata. Od tamtej pory moja córka ani słowem się do mnie nie odezwała. Wykreśliła mnie ze swojego życia. A ja… niedługo skończę siedemdziesiąt lat.

Moja sąsiadka, Krystyna Nowak, to osoba znana w całej kamienicy. Ma 68 lat, mieszka sama. Czasem wpadam do niej z jakimś ciastkiem do herbaty – tak po prostu, po sąsiedzku. To ciepła, inteligentna kobieta, zawsze uśmiechnięta, lubi opowiadać o podróżach, które odbyła ze swoim nieżyjącym już mężem. O rodzinie mówi jednak rzadko. Dopiero niedawno, gdy jak zwykle przyszłam do niej z małym prezentem, niespodziewanie się otwarła. Wtedy po raz pierwszy usłyszałam historię, od której do dziś mnie mróz przechodzi po plecach.

Gdy weszłam do jej mieszkania, od razu poczułam, iż Krystyna jest przygnębiona. zwykle pełna energii, tego wieczoru siedziała cicho, wpatrzona w jeden punkt. Nie wypytywałam, tylko zaparzyłam herbatę, postawiłam pierniczki i usiadłam obok. Długo milczała, jakby walcząc sama ze sobą. W końcu westchnęła ciężko:

– Dwa lata minęły… Ani jednego telefonu, ani kartki, choćby sms-a. Próbowałam dodzwonić się – numer już nie istnieje. Adresu choćby nie znam…

Na chwilę zamilkła. Widać było, jak przed jej oczami przesuwają się wspomnienia. Nagle, jakby coś w niej pękło, zaczęła mówić.

– Mieliśmy szczęśliwą rodzinę. Z Marianem pobraliśmy się młodo, ale z dziećmi nie śpieszyliśmy się – najpierw chcieliśmy pożyć dla siebie. Jego praca pozwalała nam często podróżować. Byliśmy zgrani, dużo się śmialiśmy, kochaliśmy nasz dom, który urządzaliśmy razem. Własnymi rękami zbudował nam gniazdo – przestronne trzypokojowe mieszkanie w centrum Krakowa. Spełnienie jego marzeń…

Gdy urodziła się nasza córka, Zosia, Marian jakby odżył. Nosił ją na rękach, czytał bajki, każdą wolną chwilę spędzał z nią. Patrzyłam na nich i myślałam, iż jestem najszczęśliwszą kobietą na świecie. Ale dziesięć lat temu Mariana zabrakło. Długo chorował, walczyliśmy do końca, wydaliśmy wszystkie oszczędności. A potem… cisza. Pustka. Jakby ktoś wyrwał mi kawałek serca.

Po jego śmierci Zosia zaczęła się oddalać. Wynajęła mieszkanie, chciała żyć osobno. Nie protestowałam – dorosła, niech buduje swoje życie. Odwiedzała mnie, rozmawiałyśmy, wszystko wydawało się w porządku. Ale dwa lata temu przyszła i oświadczyła, iż bierze kredyt hipoteczny i kupuje własne mieszkanie.

Westchnęłam i wytłumaczyłam, iż nie mogę jej pomóc finansowo. Z oszczędności, które zbieraliśmy z Marianem, prawie nic nie zostało – wszystko poszło na leczenie. Moja emerytura ledwo starcza na rachunki i leki. Wtedy zaproponowała… żebym sprzedała nasze mieszkanie. Mówiła, iż kupimy mi kawalerkę gdzieś na obrzeżach, a reszta pieniędzy posłuży jej na wkład własny.

Nie mogłam się na to zgodzić. To nie kwestia pieniędzy – to pamięć. Te ściany, każdy kąt – Marian robił to własnymi rękami. Tu było całe moje szczęście, tu przecież żyłam. Jak mogłabym to oddać? Krzyczała, iż ojciec zrobił to wszystko dla niej, iż i tak mieszkanie kiedyś do niej należy, iż jestem egoistką. Próbowałam tłumaczyć, iż chciałabym, żeby kiedyś po prostu tu wróciła i o nas pamiętała… Ale nie słuchała.

Tamtego dnia zatrzasnęła drzwi i wyszła. I już nic. Ani telefonu, ani wizyty, choćby w święta. Później przypadkiem dowiedziałam się od wspólnej znajomej, iż wzięła tę hipotekę i teraz pracuje na dwa etaty – ciągle w biegu, bez tchu. Ani rodziny, ani dzieci. choćby ta znajoma mówi, iż od pół roku jej nie widziała.

A ja… ja po prostu czekam. Codziennie patrzę na telefon, licząc, iż zadzwoni. Ale nie dzwoni. Już choćby nie mogę się dodzwonić – pewnie zmieniła numer. Pewnie mnie nie chce widzieć. Nie chce słuchać. Uważa, iż ją zawiodłam, nie ustępując wtedy. Ale ja już niedługo siedemdziesiątkę stuknę. Nie wiem, ile jeszcze wytrzymam w tym mieszkaniu, ile wieczorów spędzę, wyglądając przez okno. I nie wiem… co takiego jej zrobiłam…

Idź do oryginalnego materiału