Drzwi na oścież

twojacena.pl 18 godzin temu

Drzwi uchylone

Kiedy Weronika wróciła ze sklepu, drzwi do mieszkania były lekko otwarte. Nie na oścież – tylko niedomknięte. Szpara między futryną a skrzydłem wyglądała na celowo starannie ułożoną, jakby ktoś dokładnie wybrał ten właśnie moment. Może wszedł, patrzył, zawahał się – i wyszedł, nie decydując się zostać. A może wciąż był w środku.

Postawiła torby z zakupami na podłodze i zamyśliła się. Serce biło cicho, ale szybko. Żadnych odgłosów, żadnych kroków. Tylko cisza i lekki przeciąg, który poruszał róg dywanu w przedpokoju. I jeszcze – ledwo wyczuwalny zapach czegoś obcego. Tytoń? A może zwykły oddech ulicy? Nasłuchiwała, ale powietrze znów stało się zwyczajne.

Mieszkała sama od trzech lat. Odkąd Kamil odszedł – najpierw do wynajętego mieszkania, potem do innego miasta, wreszcie do nowego życia. Napisał do niej dwa razy. Pierwszy raz – żeby zabrać bluzę, drugi – by oznajmić, iż się żeni. Nie odpisywała. Nie dlatego, iż była zła. Po prostu nie wiedziała, co powiedzieć, kiedy nikt już nie pyta. W środku dawno wszystko się zatrzeło – została tylko gładka, trochę smutna powierzchnia, jak oszronione okno: ślady niby są, ale nie wiadomo, czyje.

Weszła powoli, rozejrzała się po korytarzu. Wszystko na swoim miejscu. Kurtka na wieszaku. Parasol w kącie. Listy na półce. Żadnych śladów pośpiechu, zmiętej wycieraczki ani przesuniętych butów. Wszystko jak zawsze, a jednak inaczej. Zamknęła drzwi, przekręciła klucz i włączyła alarm. Mrugająca zielona lampka trochę ją uspokoiła. Chociaż gdyby ktoś chciał – dawno by zniknął. A jednak – zostało coś, jak ciche echo za plecami.

W kuchni było tak, jak zostawiła rano. Kuchenka wyłączona. Kubek w zlewie. Książka na parapecie, otwarta w połowie. Na brzegu strony – załamanie. Była pewna, iż użyła zakładki. Ale może się pomyliła. Albo ktoś czytał. Przekartkował. Tylko powietrze wydawało się inne. Jakby ktoś je przesunął. Jakby ktoś niewidzialny przeszedł przez pokój i rozpuścił się, zostawiając ledwo wyczuwalną pustkę. Nie niepokój – raczej ślad obecności.

Wróciła do przedpokoju i dopiero teraz zauważyła: na komodzie leżało stare zdjęcie. Nie w ramce – tylko odbitka. Lekko wyblakła, z zagiętym rogiem. Weronika schyliła się. To było zdjęcie, które schowała dawno do szuflady. Ona i Kamil. Dziesięć lat temu. On obejmował ją od tyłu, a ona się śmiała. Ktoś z przyjaciół zrobił je na pikniku. Wtedy wszystko wydawało się trwałe, jakby na zawsze. Teraz – jak wycięte z innego czasu. Ktoś położył je tu nie bez powodu.

Leżało równo. Nie mogło spaść samo. Ktoś je wyjął. Popatrzył. Zostawił. I wyszedł. A może nie? Rozejrzała się, nasłuchiwała, jakby w ścianach została jego cień. Schowała to zdjęcie nie z gniewu – po prostu nie mogła na nie patrzeć. Teraz leżało otwarte, jak wyzwanie. Albo prośba.

Usiadła na kanapie. Wzięła telefon. Przewinęła listę połączeń. Nic. Wiadomości – też puste. Ani od niego, ani od nikogo. Tylko powiadomienia z banku i sklepów. Suche, mechaniczne linijki, bez śladu żywego słowa.

Wstała i zamknęła drzwi balkonowe – wiatr wciąż hulał po mieszkaniu. Marszczył firankę, delikatnie, jakby głaskał. Wieczór płynnie przechodził w noc. Nagle – ciszę przerwał dzwonek do drzwi. Raz. Krótko. Jakby ktoś był pewien, iż usłyszy.

Podeszła. Spojrzała przez wizjer. Nikogo. Pusta klatka schodowa, cisza, mdłe światło żarówki pod sufitem. Tylko na wycieraczce – zwinięty w rulon koc. Ich wspólny. Granatowy w białe paski. Wyglądał prawie jak nowy, choć brali go na wyjazdy, rozkładali na piasku, suszyli na sznurku pod domem. Pamiętała jego zapach, fakturę. Pamiętała, jak owijali się nim w namiocie. Jak ostatnio razem go prali, kłócili się o proszek, a potem śmiali z tej głupiej sprzeczki.

Na kocyku leżała kartka. Tylko trzy słowa:

„Przepraszam, nie potrafiłem”.

Była zmięta, jakby pisana w pośpiechu. Pismo – jego. Poznała od razu po kanciastych „p” i pochylonych „t”. Jakby jednak przyszedł, dotarł, ale nie odważył się zadzwonić drugi raz. Albo wiedział, iż zrozumie i tak.

Stała chwilę. Patrzyła na drzwi, koc, na swoje drżące dłonie. W głowie migały obrazy: jak odchodził, jak brzęczał klucz o metalową miskę w korytarzu, jak potem bała się ciszy. W końcu wzięła koc, wWzięła koc do rąk, a wtedy na klatce rozległ się cichy szelest, jakby ktoś odchodził, zostawiając za sobą tylko echo dawnych wyborów i nadzieję, iż czasem wystarczy jedna otwarta drzwi, by coś jeszcze można było naprawić.

Idź do oryginalnego materiału