Nikt by nie pomyślał, iż w rodzinie, gdzie wszystko wydawało się takie spokojne i zwyczajne, kryje się aż taka straszna prawda. A najgorsze jest to, iż gdy ten rodzinny „szkielet” wychodzi na jaw, to winni okazują się ci, którzy najmniej się do niego przyczynili. Tak właśnie stało się ze mną.
Wszystko zaczęło się na tydzień przed świętami Bożego Narodzenia, gdy z mężem postanowiliśmy odwiedzić jego rodziców na kolację, po prostu spędzić czas w rodzinnym gronie. W pewnym momencie Jakubowi, mojemu mężowi, przyszło do głowy, żeby podarować rodzicom test DNA. Jako prezent – taki z ciekawości, żeby dowiedzieć się więcej o korzeniach. Teraz to modne, niewinne hobby.
Ale gdy tylko o tym wspomniał, twarz teściowej zbladła. Pociągnęła mnie do kuchni i, nerwowo szarpiąc fartuch, poprosiła, żebyśmy nie dawali tego testu. Zapytałam, dlaczego taka reakcja. Najpierw się wahała, ale w końcu powiedziała: „On jest adoptowany…”.
Poczłam, jakby ktoś wylał na mnie wiadro lodowatej wody. Mój mąż, który ma już 23 lata, okazał się nie być biologicznym synem swoich rodziców. Wzięli go z domu dziecka, gdy był jeszcze niemowlęciem. Ma rodzeństwo – rodzonych dzieci teściowej, a on był jakby… dodatkowy. Ale najbardziej szokujące było to, iż matka Jakuba zapewniała, iż kochała go nie mniej, może choćby bardziej. „On jest moim synem, może nie z krwi, ale oddałabym za niego życie!” – powiedziała ze łzami w głosie.
Zapytałam: „Dlaczego nie powiedzieć mu prawdy? Dlaczego tyle lat milczeliście?”. A ona tylko westchnęła: „Balibyśmy się, iż poczuje się obcy. I tak nic by to nie zmieniło…”.
A potem nagle wyrzuciła: „Skoro już wiesz… Może ty mu powiesz?”. Oniemiałam. Czyli teraz ja mam wziąć na siebie ten ciężar, zniszczyć jego obraz własnego życia? Według niej tak mnie kocha, iż łatwiej przyjmie to ode mnie. Że będę umiała go pocieszyć, wesprzeć, iż szybciej mi wybaczy. Ale odmówiłam. Powiedziałam wprost: „To wasza prawda. Powinniście byli powiedzieć sami – dawno temu, gdy był dzieckiem. Nie przerzucajcie tego na mnie”. Zamilkliśmy. Rozmowa urwała się nagle, bo do kuchni weszli teść i sam Jakub.
Minął miesiąc. Jakub i tak zrobił test DNA – w prezencie dla siebie. Po dwóch miesiącach przyszły wyniki. I prawda wyszła na jaw. Jego DNA zupełnie nie pasowało do wyników rodzeństwa. Był wstrząśnięty. Długo rozmawiał z rodziną, próbował uzyskać wyjaśnienia. Ale zamiast szczerości – pustka, wymijanie, półprawdy. Jego świat się zawalił. W pewnym momencie po prostu przestał z nimi rozmawiać. Całkowicie. Rok ciszy.
A niedawno odezwała się teściowa. Głos pełen oskarżeń, urażony: „To przez ciebie! Ty powinnaś była powiedzieć! Przecież wiedziałaś!”. W tamtej chwili coś we mnie pękło. Dlaczego ja? Przecież prosiłam ją – niech powie sama, niech zrobi to po ludzku. Mieli dwadzieścia trzy lata. Dlaczego teraz to moja wina?
Przeżywałam to, oczywiście. Bardzo miałam nadzieję, iż on im wybaczy. Nie chciałam, żeby żył z tym ciężarem. Ale ja nie jestem niczemu winna. To nie moje kłamstwo. To nie ja milczałam prawie ćwierć wieku.
Teraz Jakub coraz częściej mówi o adopcji. I całkowicie go wspieram. Marzy, żeby być takim rodzicem, jakiego sam nigdy nie miał – uczciwym, kochającym, szczerym. Mówi, iż nie będzie ukrywał przed dzieckiem prawdy, bo nikt nie powinien dorastać w kłamstwie.
I wierzę, iż mu się uda. Będzie najlepszym ojcem. Bo wie, jak to jest – żyć w rodzinie, w której nie powiedziało ci się tego, co najważniejsze.