Dopóki świeci lampa, nic nie jest stracone.

newsempire24.com 1 dzień temu

**Dziennik, 15 listopada**

Na klatce pachniało bigosem i starymi kablami. Ten znajomy wieczorny zapach wciskał się przez szpary w drzwiach, osiadał na ramionach jak uparta pamięć. Tak samo pachniało tu, gdy Marcela była młoda, gdy w mieszkaniu biegały dzieci, dudniły garnki, a życie, choć skromne, tętniło gwarem. Zapach jej przeszłości. Jej czasów. Jej utraconej codzienności, do której już nie wróci.

Stała przy skrzynkach na listy, ściskając klucz tak mocno, jakby od niego zależało coś więcej niż tylko otwarcie drzwi. Nad jej wejściem – wciąż paliła się przygaszona żarówka. Migała, rzucając sino-niebieskie światło na odpryskujący tynk. Za drzwiami czekały tylko ściany, szelest starej serwetki i jej własny oddech, tak głośny w ciszy.

Kiedyś witał ją Henryk. Narzekał, iż znów się spóźnia, iż zupa ostygła. Ale w oczach zawsze miał iskierki. Zawieszał jej płaszcz, nastawiał czajnik, brał ją za rękę – jakby za każdym razem cieszył się, iż wróciła. choćby wtedy, gdy ledwo stał na nogach, i tak wstawał, by ją powitać. Bo wiedział: spotkanie to najważniejsze.

Po pogrzebie Marcel wróciła do tego samego mieszkania. Wszystko było na swoim miejscu: fotografie w ramkach, fotel przy oknie, jego kubek, jej fartuszek. Ale wszystko stało się jak dekoracje. Ciepła rzeczywistość zniknęła, jakby ktoś wyciągnął wtyczkę z kontaktu. Pozostały tylko kształty pozbawione sensu.

Dom zaczął wydawać się za duży. Jakby ściany rozsuwały się, zostawiając ją samą w tej zimnej, rozrzedzonej przestrzeni. choćby krople z kapiącego kranu brzmiały głośniej i bardziej niepokojąco niż dawniej. Czasem, podchodząc do drzwi, wstrzymywała oddech – może tym razem, może znów… Może znów usłyszy jego głos: „Gdzie ty się włóczysz, Marcelko?”

Ale dziś był wyjątkowy dzień. Skończyła osiemdziesiąt pięć lat. Wiek, w którym nikt nie czeka już na niespodzianki, ale przez cały czas się na nie nadzieje. Choćby na telefon. Na kartkę. Na coś żywego. Ale telefon milczał. Przyjaciółki odeszły dawno. Sąsiadka, ciocia Halinka, wyprowadziła się do córki do Poznania. Córka była w Portugalii. Dzwoniły rzadko, przez internet, szybko, między spotkaniami a lekcjami wnuków. A wnuk? Wysłał naklejkę: „Wszystkiego, babciu” – i zniknął z powrotem w ekranie.

Wstała. Otworzyła drzwi. Minęła lustro, nie patrząc. W kuchni – wszystko na miejscu: kubek, radio, tabletki, pusty parapet, gdzie stały kiedyś fiołki. Włączyła radio. Zagrała stara piosenka – ta, przy której Henryk oświadczył się jej kiedyś na potańcówce. Wtedy śmiała się przez łzy. Teraz też – tylko w samotności. Gardło ściśnięte, ale nie z tęsknoty. Z niemożności powrotu.

— Dopóki świeci lampa – jeszcze nie koniec – powiedziała, nalewając herbatę. Głośno, jakby Henryk był gdzieś blisko. Żartobliwie, ale z tą głęboką pewnością, którą zdobywa się z wiekiem.

W tej samej chwili żarówka nad stołem zamrugała. Raz. Drugi. A potem – zgasła. W kuchni zrobiło się ciemno i dziwnie cicho. Powietrze zgęstniało, jak w dzieciństwie, gdy ojciec nie wrócił z kopalni, a Marcel chowała się pod kołdrę, wierząc, iż jeżeli się schowa – strach jej nie znajdzie.

Podeszła do lampy. Zatrzymała się. Dotknęła klosza. Ciepły, ale martwy. Potem, bez namysłu, otworzyła szufladę. Tam, w rogu, jak zawsze, leżała zapasowa. Henryk mawiał: „Światło jest jak oddech. Dopóki jest – żyjemy”. Uśmiechnęła się. Ostrożnie stanęła na stołku, wymieniła żarówkę. Cichy trzask – i światło znów zalało kuchnię. Miękkie, ciepłe. Jakby ktoś dotknął jej ramienia.

Usiadła. Wzięła łyk herbaty. I pomyślała: „Dopóki mogę zapalić światło – nie jestem sama”.

Wtedy rozległ się dzwonek. Domofon. Serce zabolało. Kto o tej porze? Podeszła, włączyła ekran. Na monitorze – kobieta, około trzydziestki, w czerwonej czapce, z zarumienionymi policzkami, trochę zdezorientowana.

— Dzień dobry… Przepraszam, iż tak późno. Jestem z szóstego piętra. Kasia. Nie znamy się… Ale… dziś też mam urodziny. I pomyślałam… Może napijemy się herbaty? Upiekłam tort. Krzywy, ale własnoręczny.

Marcel długo patrzyła na twarz dziewczyny. W piersi coś się ścisnęło, potem rozluźniło. W końcu nacisnęła guzik. Zamek zaskoczył. A serce zabiło trochę szybciej. Nie ze strachu – z uczucia, iż coś jeszcze jest możliwe.

Żarówka nad drzwiami znów zamrugała. Ale inaczej. Jak znak. Jakby Henryk z góry mrugnął: „Żyj, Marcel. Żyj, póki możesz”. I uśmiechnęła się.

Bo dopóki świeci lampa – ktoś w końcu przychodzi. A życie – toczy się dalej. Choćby w innych twarzach, w nowych głosach. Ale toczy się.

Idź do oryginalnego materiału