Na klatce pachniało bigosem i starymi kablami. Ten znajomy wieczorny zapach wciskał się przez szpary w drzwiach, osiadał na ramionach jak uparta pamięć. Taki sam unosił się tu, gdy Ewa Stanisławska była młoda, gdy w mieszkaniu biegały dzieci, brzęczały garnki, a życie, choć skromne, było głośne i pełne. Zapach jej przeszłości. Jej czasu. Jej utraconej codzienności, do której nie było już powrotu.
Stała przy skrzynkach na listy, ściskając klucz tak mocno, jakby od niego zależało coś więcej niż tylko otwarcie drzwi. Nad jej wejściem wciąż paliła się przyćmiona żarówka. Migotała, rzucając blade, niebieskawe światło na odpryskujący sufit. Tam, za drzwiami, czekały tylko ściany, szelest starej serwety i jej własny odych, tak głośny w ciszy.
Kiedyś witał ją Stanisław. Marudził, iż znów się spóźnia, iż zupa wystygnie. Ale w jego oczach zawsze było światło. Wieształ jej płaszcz, nastawiał czajnik, brał jej dłoń – jakby za każdym razem cieszył się, iż wróciła. choćby w tych latach, gdy ledwo trzymał się na nogach, i tak wstawał, by ją powitać. Bo wiedział: powitanie to rzecz najważniejsza.
Po pogrzebie Ewa Stanisławska wróciła do tego samego mieszkania. Wszystko było na swoim miejscu: zdjęcia w ramkach, fotel przy oknie, jego filiżanka, jej fartuch. Ale wszystko stało się jak dekoracje. Ciepła rzeczywistość zniknęła, jakby ktoś wyciągnął wtyczkę z kontaktu i odciął prąd. Zostały tylko kształty, zarysy, w których nie było już sensu.
Dom zaczął wydawać się zbyt duży. Jakby ściany rozsuwały się, wymykając, zostawiając ją samą w tej chłodnej, rozrzedzonej przestrzeni. choćby krople z kranu brzmiały głośniej i bardziej niepokojąco niż kiedyś. Czasem łapała się na tym, iż wieczorem, podchodząc do drzwi, wstrzymuje oddech – może teraz, może znów… Może usłyszy jego głos: *„No gdzie ty się włóczysz, Ewa?”*
Ale dziś był wyjątkowy dzień. Skończyła osiemdziesiąt pięć lat. Wiek, w którym nie czeka się już na niespodzianki, ale wciąż się na nie liczy. Choćby na telefon. Na kartkę. Na coś żywego. Ale telefon milczał. Przyjaciółki już odeszły. Sąsiadka, ciocia Basia, wyprowadziła się do córki do Poznania. Córka była w Portugalii. Odzywały się rzadko, przez rozmowy wideo, między spotkaniami a lekcjami wnuków. A wnuk? Wysłał naklejkę: *„Sto lat, babciu”* – i zniknął z powrotem w ekranie.
Wstała. Otworzyła drzwi. Minęła lustro, nie patrząc. W kuchni – wszystko na swoim miejscu: filiżanka, radio, tabletki, pusty parapet, gdzie dawniej stały fiołki. Włączyła odbiornik. Zagrała stara piosenka – ta sama, przy której Stanisław kiedyś, na środku, parkietu, oświadczył się jej. Wtedy śmiała się przez łzy. I teraz też – tylko w samotności. Gardło ścisnęło się, ale nie z tęsknoty. Z niemożności przywrócenia tego, co minęło.
*„Dopóki świeci się lampa – żyję”* – powiedziała, nalewając sobie herbaty. Powiedziała to na głos, jakby Stanisław był gdzieś blisko. Żartobliwie, ale z tą głęboką pewnością, którą zdobywa się tylko z wiekiem.
W tej samej chwili żarówka nad stołem zamrugała. Raz. Drugi. A potem – zgasła. W kuchni zrobiło się ciemno i dziwnie cicho. Powietrze zgęstniało, jak w dzieciństwie, gdy ojciec nie wrócił z kopalni, a Ewa chowała się pod kołdrę, wierząc, iż jeżeli się schowa – strach jej nie znajdzie.
Podeszła do lampy. Zatrzymała się. Dotknęła klosza. Ciepły, ale martwy. Potem, bez zastanowienia, otworzyła szufladę. Tam, w rogu, jak zawsze, leżała zapasowa. Stanisław mawiał: *„Światło to jak oddech. Dopóki jest – żyjemy”*. Uśmiechnęła się. Ostrożnie stanęła na stołku, obiema rękami wymieniła żarówkę. Klik – i światło znów wypełniło kuchnię. Miękkie, ciepłe. Jakby ktoś dotknął jej ramienia.
Usiadła. Wzięła łyk. I pomyślała: *„Dopóki potrafię zapalić światło – nie jestem sama”*.
I wtedy rozległ się dzwonek. Domofon. Serce zadrżało. Kto mógł być o tej porze? Podeszła, włączyła ekran. Na wyświetlaczu stała dziewczyna, może trzydziestoletnia, w czerwonej czapce, z zarumienionymi policzkami, trochę zdezorientowana.
— Dzień dobry… Przepraszam, iż tak późno. Jestem z szóstego piętra. Ania. Nie znamy się… Ale… dziś też mam urodziny. I pomyślałam… Może napijemy razem herbaty? Upiekłam tort. Krzywy, ale własnoręczny.
Ewa Stanisławska długo patrzyła na twarz dziewczyny. W piersi coś się ścisnęło, rozluźniło. W końcu nacisnęła przycisk. Zamek zaskoczył. A serce zabiło trochę szybciej. Nie ze strachu – z poczucia, iż coś jeszcze jest możliwe.
Żarówka nad drzwiami znów zamrugała. Ale już inaczej. Jak znak. Jakby Stanisław z góry mrugnął: *„Żyj, Ewo. Żyj, póki możesz”*. I uśmiechnęła się.
Bo póki świeci się lampa, ktoś wciąż przychodzi. A życie – toczy się dalej. Może w innych twarzach, w nowych głosach. Ale toczy się.