Dopóki lampa świeci, nic nie jest stracone.

newsempire24.com 2 dni temu

Klatka pachniała duszoną kapustą i przegrzanym przewodem. Ten znajomy wieczorny zapach wciskał się przez szpary w drzwiach, osiadał na ramionach jak pamięć, która nie chce odejść. Ten sam zapach unosił się tu, gdy Weronika Stanisławówna była jeszcze młoda, gdy w mieszkaniu biegały dzieci, brzęczały garnki, a życie, choć skromne, było głośne i pełne. Zapach jej przeszłości. Jej czasu. Jej utraconej codzienności, do której nie ma już powrotu.

Stała przy skrzynkach pocztowych, ściskając klucz tak mocno, jakby od niego zależało coś więcej niż tylko otwarcie drzwi. Nad jej wejściem wciąż paliła się przyćmiona żarówka. Migotała, rzucając blade, niebieskawe światło na odpadający tynk na suficie. Za drzwiami czekały tylko ściany, szelest starej serwetki i jej własny oddech, który w ciszy wydawał się tak donośny.

Kiedyś witał ją Stanisław. Narzekał, iż znowu się spóźniła, iż zupa wystygnie. Ale w jego oczach zawsze błyszczało światło. Zawieszał jej płaszcz, nastawiał czajnik, brał jej dłoń — jakby za każdym razem cieszył się, iż wróciła. choćby w tych latach, gdy ledwo trzymał się na nogach, i tak wstawał, by ją powitać. Bo wiedział: spotkanie to najważniejsze.

Po pogrzebie Weronika Stanisławówna wróciła do tego samego mieszkania. Wszystko było na swoim miejscu: fotografie w ramkach, fotel przy oknie, jego filiżanka, jej fartuch. Ale wszystko — jak atrapy. Ciepła rzeczywistość zniknęła, jakby ktoś wyciągnął wtyczkę z kontaktu, i wszystko zgasło. Pozostały tylko kształty, zarysy, które straciły sens.

Dom zaczął wydawać się zbyt duży. Jakby ściany rozstępowały się, wymykały, zostawiając ją samą w tej zimnej, rozrzedzonej przestrzeni. choćby krople z kapiącego kranu brzmiały głośniej i bardziej niepokojąco niż dawniej. Czasem łapała się na tym, iż każdego wieczoru, podchodząc do drzwi, wstrzymuje oddech — może tym razem, może znów… Może usłyszy jego głos: „Gdzie ty się włóczysz, Weronika?”

Ale dziś był wyjątkowy dzień. Skończyła osiemdziesiąt pięć lat. Wiek, w którym nie czeka się już niespodzianek, ale wciąż się na nie liczy. Chociażby na telefon. Na kartkę. Na coś żywego. Ale telefon milczał. Przyjaciółki dawno odeszły. Sąsiadka, ciocia Hania, przeprowadziła się do córki do Łodzi. Córka była w Niemczech. Dzwonili rzadko, przez Internet, w biegu, między spotkaniami a lekcjami wnuków. A wnuk? Wysłał naklejkę: „Sto lat, babciu” — i zniknął z powrotem w ekranie.

Wstała. Otworzyła drzwi. Minęła lustro, nie patrząc. W kuchni — wszystko jak zawsze: filiżanka, radio, tabletki, pusty parapet, gdzie kiedyś stały fiołki. Włączyła odbiornik. Zagrała stara piosenka — ta sama, przy której Stanisław pewnego razu, prosto na parkiecie, oświadczył się jej. Wtedy śmiała się przez łzy. I teraz też — tylko w samotności. Gardło się ścisnęło, ale nie z żalu. Z niemożności, by wszystko przywrócić.

— Dopóki świeci się lampa — jeszcze nie koniec — powiedziała, nalewając sobie herbatę. Powiedziała to na głos, jakby Stanisław był gdzieś blisko. Żartobliwie, ale z tą głęboką pewnością, którą zdobywa się tylko z wiekiem.

W tej samej chwili żarówka nad stołem mrugnęła. Raz. Drugi. A potem — zgasła. W kuchni zrobiło się ciemno i dziwnie cicho. Powietrze zgęstniało, jak w dzieciństwie, gdy ojciec nie wrócił z kopalni, a Weronika chowała się pod kołdrą, wierząc, iż jeżeli się schowa — strach jej nie znajdzie.

Podeszła do lampy. Zatrzymała się. Dotknęła klosza. Ciepły, ale martwy. Potem, bez namysłu, otworzyła szufladę. Tam, w rogu, jak zawsze, leżała zapasowa. Stanisław mawiał: „Światło jest jak oddech. Dopóki jest — żyjemy”. Uśmiechnęła się. Ostrożnie stanęła na stołku, oburącz wymieniła żarówkę. Cichy trzask — i światło znów zalało kuchnię. Miękkie, ciepłe.

Idź do oryginalnego materiału