Dlaczego zgodziłam się, by syn z żoną u mnie zamieszkali — przez cały czas nie rozumiem

newsempire24.com 1 miesiąc temu

Nie mogę się nadziwić, dlaczego wpuściłam syna z żoną do siebie – do dziś nie rozumiem

Nazywam się Weronika Nowak, mieszkam w dwupokojowym mieszkaniu na jednym z osiedli w Warszawie. Mam sześćdziesiąt trzy lata i jestem wdową. Moja emerytura jest skromna, ale wystarczająca na codzienne wydatki. Gdy dwa lata temu mój syn Marek się ożenił, byłam, jak każda matka, szczęśliwa. Młody – trzydziestojednoletni, synowa Ania – trochę młodsza. Pobrali się, ale nie mieli gdzie mieszkać. Powiedzieli: „Mamo, pozwól nam trochę u Ciebie pomieszkać. Niedługo uzbieramy na wkład własny do kredytu i się wyprowadzimy”.

Jak głupia się ucieszyłam: wnuki, myślę, będę niańczyć. I wpuściłam ich. A teraz sama nie wiem, jak się z tej sytuacji wyplątać, bo to „trochę” zamieniło się w dwa lata, a życie stało się trudne dla nas wszystkich.

Na początku starałam się nie wtrącać. Młodzi, świeżo po ślubie, przyzwyczajają się do siebie. Nie przeszkadzałam, gotowałam dla nich, prałam – wszystko jak należy. Potem Ania zaszła w ciążę. Za wcześnie, ale myślę – to dar, więc tak musi być. Urodził się wnuk, Staś. Cudne dziecko. Tylko z jego narodzinami wszystkie „oszczędności” jakby się rozpłynęły. Wszyscy wiemy, jak drogie jest utrzymanie dziecka: pieluchy, mleko, obiadki w słoiczkach – wszystko kosztuje, a Ania tylko rzeczy markowe i świeże akceptuje.

Nie mam nic przeciwko pomocy. Ale nie jestem przecież gosposią. A wyszło, iż jestem i nianią, i kucharką, i sprzątaczką w jednym. Młoda mama jest „ciągle zmęczona”. Staś ponoć nie daje jej spać. Więc leży do południa z telefonem w dłoni. Dziecko w kojcu, ona na kanapie. Telewizor włączony, ja obiad ugotowałam, podłogi umyłam, wnuka wykąpałam. A Ania narzeka, iż jest „zaganiana”.

A syn? Marek wychodzi do pracy i wraca, wzrok spuszczony, milczący. Gdy próbuję rozmawiać – macha ręką. Twierdzi, iż „mamo, nie wtrącaj się”. A Ania rządzi jak pani domu. Ja powiem jedno – ona od razu trzy i to podniesionym głosem. A potem Marek wyrzuca mi, iż „zrażam” jego żonę. Zrażam! A to ja ciągnę ich na swoich plecach!

Już nie wiem, co robić. Mówię Markowi: „Szukajcie do wynajęcia mieszkania. Jestem zmęczona”. A on – „Nie mamy pieniędzy, mamo”. Proponowałam im tak: zamieńmy mieszkanie. Ja wezmę sobie kawalerkę, a wy weźcie kredyt i żyjcie, jak dorośli ludzie. Sami się utrzymujcie. Ja pomogę wnukowi, ale w miarę swoich możliwości. Ale nie, syn tylko przytakuje, a nic się nie zmienia.

Rozumiem, są młodzi, to trudne. Ale ja też mam swoje granice, ciśnienie, bóle w stawach, bezsenność. A jeżeli czegoś potrzebują – od razu jestem gotowa pędzić do szpitala, na zastrzyki, z wnukiem przesiadywać dniami i nocami. A gdy mówię, iż mi ciężko – patrzą na mnie jak na zdrajczynię.

Ostatnio doszło do awantury. Rano wstałam, kuchnię ogarnęłam, wnukowi zupkę ugotowałam, wszystko jak zwykle. A Ania wstała i stwierdziła: „Dlaczego znowu nie te zupki? Przecież mówiłam – tylko ze sklepu!” Nie wytrzymałam. Powiedziałam, iż jestem babcią, a nie robotem kuchennym. Że powinni sami swoją rodzinę utrzymywać. Ona w płacz, syn ją broni, drzwi trzasnęły, wyszli. Po godzinie wrócili – jakby nigdy nic. choćby nie przeprosili.

Teraz co dzień budzę się i myślę: dlaczego ich wpuściłam? Czemu nie postawiłam na swoim na początku? Bo jestem matką. Bo kocham syna. A teraz coraz częściej przyłapuję się na myśleniu – kocham, ale jestem zmęczona. I kiedy siadam, by wziąć tabletki na ciśnienie, myślę – może naprawdę czas ich wygonić? Drogo mnie to kosztuje, ale przynajmniej nie oszaleję.

I powiedzcie mi – czy tylko ja tak naiwna jestem? Czy ktoś jeszcze w moim wieku wpada w taką pułapkę?

Idź do oryginalnego materiału