Czasem zerwanie z rodziną to nie tragedia, a wyzwolenie. Nas z Krzysztofem nikt nie wyrzucał, nikt otwarcie nie obrażał, nie przeklinał. Po prostu w pewnym momencie zrozumieliśmy, iż dla całej jego familii staliśmy się żywym bankomatem. I nie daj Boże, żebyś nie wyciągnął gotówki na pierwsze żądanie — wtedy cię wykreslają, ignorują, a potem nagle przypominają sobie, gdy znów czuć w powietrzu pieniądze.
Zaczęło się od zwykłej dobroci. Staraliśmy się pomagać — rodzicom, siostrzeńcom, kuzynostwu. Raz pomogłeś, drugi raz nie odmówiłeś — i tak się zaczęło. Ludzie bardzo gwałtownie przyzwyczajają się do dobrego, zwłaszcza jeżeli to dobro to darmowe złotówki. A wdzięczność z czasem znika, zostaje tylko przekonanie: skoro dali raz, to znaczy, iż muszą dawać zawsze.
Nasza rodzina stała się stołówką. Nie rodzicielską, a właśnie „ogólnorodzinną”. Wysilaliśmy się do granic — odmawialiśmy sobie, byle tylko komuś pomóc. Ale zamiast wdzięczności słyszeliśmy tylko: „Co, szkoda wam? Przecież was stać!” Choć w rzeczywistości po prostu ciężko pracowaliśmy i staraliśmy się żyć rozsądnie.
W końcu nasza cierpliwość pękła. Zaczęliśmy mówić „nie”. Wprost. Spokojnie. Bez tłumaczeń. A gdy ktoś nalegał zbyt mocno — włączaliśmy kreatywność. Mówiliśmy, iż wszystkie pieniądze są na lokatach, nie da się ich wyjąć bez utraty odsetek. Dla szczególnie natrętnych wyciągaliśmy choćby ulotki kredytowe: „Proszę bardzo, idź do banku, tam ci pomogą”. Nie zawsze działało. Szczególnie uparta była rodzona siostra Krzysztofa — Danuta.
Przez pięć lat płaciliśmy za studia jej córce, Marcie. Każdą sesję, każdą składkę. Gdy Marta w końcu odebrała dyplom, odetchnęliśmy z ulgą: wreszcie można przekierować środki na coś naprawdę ważnego. Na przykład pomóc mamie Krzysztofa — Halinie Stanisławowej. Kobieta złota, najłagodniejsza pod słońcem, ale uparta jak osioł: nie chciała przyjąć od nas pomocy. Dom miał dziurawy dach, popsute okna, przeciekające rury… Namówiliśmy ją, by na trzy miesiące zamieszkała u nas, a sami wynajęliśmy ekipę, by zrobić z mieszkania prawdziwy pałac.
Wszystko szło dobrze, dopóki na horyzoncie nie pojawiła się znów Danuta. Marta, widzisz, wychodzi za mąż, i — niespodzianka! — znów potrzebuje pieniędzy. Roześmiałam się tylko:
— Ma narzeczonego? Niech on płaci. My co, jesteśmy sponsorem sali weselnej?
Odpowiedź Danuty była zdumiewająca: no bo skoro teraz nie wydajemy na studia Marty, to moglibyśmy pomóc z weselem. Zaniemówiłam. Ale, jak się okazało, cyrk dopiero się zaczynał.
Parę dni później wracamy z pracy — a Danuta już siedzi w naszej kuchni, pije herbatę z teściową. Uśmiech od ucha do ucha, oczy błyszczą:
— No, wreszcie jesteście! Mamy dla was nowinę. Mama wraca do pracy, sama spłaci remont, a wy — pomożecie Marcie z przyjęciem!
Już chciałam coś powiedzieć, ale Krzysztof mnie uprzedził. Spokojnie wziął matce telefon, wybrał numer:
— Halo, panie Janie? To Krzysztof, syn Haliny Stanisławowej. Tak, mama miała u pia— Niestety, zmieniły się plany — wyjedziemy na wakacje, więc mama nie będzie mogła podjąć pracy, ale dziękujemy za zrozumienie.