Dlaczego pozwoliłam synowi i jego żonie zamieszkać ze mną — wciąż nie rozumiem.

newsempire24.com 5 dni temu

Dlaczego wpuściłam syna z synową do siebie — do dziś nie rozumiem

Jestem Wanda Szymańska, mieszkam w dwupokojowym mieszkaniu na jednym z osiedli w Lublinie. Mam sześćdziesiąt trzy lata, jestem wdową. Emerytura skromna, ale starcza na życie. Gdy mój syn Krzysztof ożenił się dwa lata temu, cieszyłam się jak każda matka. Młody — trzydzieści jeden lat, synowa Agnieszka — kilka lat młodsza. Pobrali się, wzięli ślub kościelny, ale mieszkać — nie mieli gdzie. Swojego kąta brak. Powiedzieli: „Mamo, pobędziemy u ciebie chwilę. Zaraz zbierzemy na wkład do kredytu i się wyprowadzimy”.

Ja, głupia, ucieszyłam się: wnuki, myślę, poprzytulam. I zgodziłam się. A teraz sama nie wiem, jak wybrnąć z tej matni. Bo „chwila” przeciągnęła się na dwa lata, a życie — ani dla nich, ani dla mnie.

Z początku trzymałam się z boku. Młodzi, rodzina, muszą się do siebie przyzwyczaić. Nie wtrącałam się, gotowałam, prałam — jak przystało. Potem Agnieszka zaszła w ciążę. Wcześnie, ale pomyślałam — Bóg dał, to i dobrze. Urodził się wnuk, Mateusz. Cud, nie dziecko. Tylko iż z jego narodzinami wszystkie „oszczędności” gdzieś wyparowały. No wiadomo, ile kosztuje dziecko: pieluchy, mleko, słoiczki — drożyzna, a Agnieszka jeszcze nosem kręci — tylko markowe, tylko świeże, tylko zagraniczne.

Nie mam nic przeciwko pomocy. Ale ja — nie jestem sprzątaczką. A wyszło, iż teraz jestem niańką, kucharką i służącą w jednym. Młoda mama u nas „strasznie zmęczona”. Mateusz jej podobno spać nie daje. Więc leży do południa, z telefonem przy uchu. Dziecko — do łóżeczka. Sama — na kanapę. Telewizor gra, obiad ugotowany, podłogi umyte, wnuk wykąpany. A Agnieszka narzeka, iż „padła z nóg”.

A syn? Krzysztof wychodzi i wraca z pracy, wzrok wbity w podłogę, usta zaciśnięte. Gdy próbuję zagadać — macha ręką. „Mamo, nie mieszaj się”. A Agnieszka — jakby tu rządziła. Ja słowo — ona trzy. I wszystko na wysokich tonach. Potem syn mi wykłada, iż rzekomo „gnębię” jego żonę. Gnębię! To ja, która ich oboje utrzymuję!

Nie wiem już, co robić. Mówię Krzysztofowi: „Synu, szukajcie wynajmu. Padam ze zmęczenia”. A on: „Kasy nie ma, mamo”. Proponowałam układ: wymienimy mieszkanie. Wezmę kawalerkę, a dołożcie się do kredytu i żyjcie jak dorośli. Sami się utrzymujcie. Ja tylko wnukowi pomogę, i to — jak starczy sił. Ale nie, syn kiwa głową, a sprawa stoi w miejscu.

Rozumiem, młodzi, trudno. Ale ja też nie ze stali. Ciśnienie, stawy, bezsenność. A jak mnie potrzebują — zaraz biegam: do szpitala, na zastrzyki, z wnukiem dzień i noc. A gdy mówię, iż mi ciężko — patrzą jak na zdrajczynię.

Ostatnio doszło do awantury. Rano posprzątałam kuchnię, ugotowałam wnukowi kaszkę, jak zawsze. Agnieszka wstaje i rzuca: „Czemu znowu nie ta marka? Mówiłam — tylko ze słoiczka!” Nie wytrzymałam. Odpowiedziałam, iż jestem babcią, nie robotem kuchennym. Że sami powinni dbać o rodzinę. Ona w płacz, syn ją broni, drzwi trzasnęli, wyszli. Po godzinie wrócili — jak gdyby nigdy nic. choćby przeprosin brak.

Teraz codziennie budzę się i myślę: po co ich wpuściłam? Czemu nie postawiłam sprawy jasno na początku? Bo jestem matką. Bo kocham syna. A teraz coraz częściej łapię się na myśli — kocham, ale mam dość. Gdy łykam tabletki na ciśnienie, zastanawiam się — może jednak wyrzucić ich? Wyjdzie drożej, ale przynajmniej oszaleję.

I powiedzcie mi — czy tylko ja jestem taką naiwniaczką? Czy ktoś jeszcze w moim wieku wpada w taką pułapkę?

Idź do oryginalnego materiału