– Dlaczego mam się nad wami litować? Przecież wy mnie nie zechcieliście – odpowiedziała Tadja.

twojacena.pl 10 godzin temu

Drogi Dzienniku,

Dlaczego mam cię ubolewać? Ty mnie nie ubolewałaś odpowiedziała Zosia.

W ostatnim roku mama coraz częściej leżała w szpitalu. Gdy była w szpitalu, zostawałam w domu z ojczymem wujkiem Michałem.

Michał, jak zwykle, pracował nieustannie: wychodził z domu o siódmym rano, wracał dopiero o ósmej wieczorem. Czułam się więc, jakby cała odpowiedzialność spoczywała na mnie.

Michał dawał mi trochę grosza, by mogła kupić obiad w szkole. Resztę pieniędzy wydawałam na makaron, kaszę gryczaną, ziemniaki, czasem tanie kiełbaski, a z tego wszystkiego przygotowywałam kolację.

Pewnego listopadowego popołudnia, wracając ze szkoły, zastałam wujka w kuchni. Siedział przy stole, oprzyjając łokcie na kolanach i wpatrywał się w podłogę. Gdy weszłam, podniósł głowę i rzekł:

Zosiu, nasza mama już nie żyje.

Nie wyjęłam słowa, po prostu poszłam do swojego pokoju. Miałam trzynaście lat, wiedziałam, iż przy takiej chorobie rzadko ktoś przeżywa długo, ale mimo to wciąż trzymałam w sercu nadzieję, iż mama zostanie.

Wspólnie snuliśmy plany, iż skończę dziewiątą klasę i dostanę się do medycznego liceum. Mama zawsze powtarzała, iż zostanę wspaniałą pielęgniarką.

Twoje serce jest dobre, Zosiu, lepiej pracuj z dziećmi mawiała, bo chorym dzieciom trzeba podchodzić z troską.

Nie płakałam. Spojrzałam na nagie gałęzie brzozy rosnące przy oknie. Nagle poczułam się niewyobrażalnie samotna nie było przy mnie wujka, nie było krewnych, nie było przyjaciół z klasy. Tylko pustka wypełniająca wszystko wokół.

Następnego dnia przybyły siostry mamy: ciotka Wiktoria, ciotka Halina i ciotka Stanisława, które mieszkały w województwie śląskim. Przeszły przez mieszkanie, rozmawiały, wyciągały z szafy rzeczy mamy, a potem spędziły cały wieczór w kuchni, przygotowując posiłki.

Ja siedziałam w swoim pokoju. Ciotka Wiktoria podała mi talerz z ziemniakami i kotletem, ale nie dotknęłam jedzenia.

Na pogrzeb przyszły jeszcze trzy kobiety i dwóch mężczyzn, których nie znałam. Zaraz przy stole zaczęto dyskutować, co zrobić z Zosią.

Michał wszedł w ten temat:

Z Katarzyną nie byliśmy formalnie małżeństwem, po prostu razem mieszkaliśmy. Dlatego nie mam żadnych praw do tej dziewczynki. Muszę opuścić to mieszkanie za dwa tygodnie nie stać mnie na dwupokojowy lokal, wynajmę sobie coś mniejszego. Proszę, rodzino, zdecydujcie, kto przyjmie Zosię pod swój dach.

W pokoju zapadła cisza. Zamilkły wszystkie trzy siostry zmarłej i dwie jej ciotki. W końcu jedna z ciotek odezwała się:

Co myślisz? Katarzyna była twoją siostrą, więc to twoja odpowiedzialność, by wychować jej córkę.

Kolejna odpowiedziała:

Nie widzę sensu. Katarzyna i ja rozmawiamy tylko dwa razy w roku przy urodzinach i w Nowym Roku. Nie wiem, kim jest jej córka. Poza tym mam trzech chłopców, nie mam gdzie Zosię przyjąć.

Może Ty, Stanisławo, weźmiesz ją? zapytała Halina. Wiesz, iż przy opiece dostaje się dodatek, a Zosia dostanie rentę po mamie. Twojej córce było już dwanaście, więc dwoje z was by się lepiej dogadali.

Stanisława odparła:

Nie! Właśnie wprowadziliśmy się z Pawłem. Nie mam ochoty, żebyś mi narzucała obce dziecko.

Nie potrzebuję pieniędzy, dodała Stanisława. Dlaczego ty, Halino, nie chcesz przyjąć Zosi?

Halina odpowiedziała:

Jestem niepełnosprawna, nie dostanę pomocy. Poza tym jestem starsza, trudno mi będzie opiekować się dzieckiem.

Tak rozpadła się rozmowa, nie ustalono dalszego losu Zosi, która siedziała w sąsiednim pokoju i słyszała targowanie krewnych.

Zrozumiałam wtedy, iż żadna z sióstr mojej mamy nie okazała mi ani odrobiny zainteresowania. Kiedy już ubierały się w przedpokoju, ciotka Stanisława rzekła:

Gdyby to mieszkanie nie było wynajmowane, a było własnością, moglibyśmy się jakoś dogadać. Teraz tracisz więcej niż zyskasz, a do tego czekają kontrole.

W końcu nadszedł termin opuszczenia lokalu i los Zosi został rozwiązany skierowano ją do lokalnego domu dziecka.

Gdy przekazywała mnie pracowniczka opieki, Michał powiedział żegnając się:

Nie gniewaj się na mnie, nasze drogi się rozeszły.

Pierwszego dnia w domu dziecka podeszła do mnie wysoka dziewczyna o bujnej, kręconej fryzurze:

Jesteś nowa? zapytała. Jak masz na imię?

Zosia.

Nie bój się. Nie jest tak źle. Są dobrzy opiekunowie, są też tacy, którym nie zależy. Ale nie ma tu naprawdę złych ludzi.

Najgorsze jest to, iż jesteśmy sami. Ja tu jestem od miesiąca, chodźmy razem powiedziałam. Nazywam się Lena.

Czy i twoi rodzice nie żyją? zapytała Lena.

Nie, moi żyją, ale niedługo odejdą, bo zostali nam odebrani prawa rodzicielskie i zabrali nas czworo tutaj ja i trzej bracia.

Masz braci? ucieszyłam się.

Gdyby nie byli, to nie miałabym ich. Najmłodszy, Witek, jeszcze nic nie rozumie, a dwaj starsi biją mnie od lat, zmuszają do gotowania i prania, kiedy mama nie może wstać.

Ile masz lat? spytałam.

Trzynadzieścia trzy miesiące temu skończyłam trzynaście lat.

Myślałam, iż jesteś starsza.

Nie, po prostu w naszej rodzinie wszyscy są wysocy: dziadek, ojciec, bracia.

Lena i ja trzymałyśmy się razem aż do ukończenia dziewiątej klasy.

W ostatnim roku często rozmawiałyśmy o przyszłości.

Chciałabym dostać się do medycznego liceum powiedziałam kiedyś. Mówiłaś, iż marzyłaś o tym z mamą. Nie wiem, czy się uda.

Dlaczego nie? Masz piątki z chemii i biologii, w świadectwie pewnie dwie czwórki. Poza tym mamy przywileje, ale i tak dasz radę.

A ty chcesz zostać kucharką? zapytałam.

Kucharką cukierniczą. Chcę piec ciasta i torty, lekkie jak chmurki.

Pamiętasz, jak Natalia Irena zabierała nas na konkurs wokalny? Zostaliśmy laurami, a w telewizji nas pokazali.

Potem wpadliśmy do kawiarni, Natalia Irena kupiła nam kawę z ciastkami. Miałyone tak puszyste, iż prawie się rozpłynęły.

Zostałam przyjęta do medycznego liceum i byłam jedną z najlepszych w klasie. Na ostatnim semestrze przydzielono mi małe mieszkanie z najprostszym wykończeniem. Po latach w domu dziecka i w akademiku po raz pierwszy miałam własny pokój, własną kuchnię i łazienkę.

Starałam się uczynić je przytulnym: powiesiłam jasne zasłony, ustawiłam na parapecie kwitnącą pelargonię, położyłam na stole kolorowy bieżnik, kupiłam dwie czerwone garnki w białe kropki i trochę innego naczyń. Mieszkanie wyglądało skromnie, ale dało się w nim żyć.

Pewnego dnia, po zakończeniu zajęć, zmierzałam do szafki, by pojechać do szpitalnego oddziału, gdzie pracowałam jako sanitariuszka. Nagle ktoś mnie przywołał.

To była ciotka Stanisława, kuzynka mojej mamy, która kiedyś odmówiła wziąć mnie pod swój dach, by nie zakłócała jej rodzinnego szczęścia.

Zosiu, cześć! Pamiętasz mnie?

Pamiętam, jesteś kuzynką mojej mamy.

Nie wiedziałam, iż studiujesz. Wiesz, moja córka Христина tak ją nazywała przypadkowo opowiedziała mi, iż w waszym liceum wygrała nasza imienniczka, Zosia Pomianowska!

Pomianowskich jest wielu, a imię Zosia rzadko spotyka się w Polsce. Przyjechałam, żeby się upewnić, iż naprawdę jesteśmy spokrewnione wyjaśniła Stanisława.

Przepraszam, spóźniam się do pracy odparłam i ruszyłam w stronę wyjścia.

Kobieta szła ze mną, mówiąc dalej:

Słyszałam, iż dostałaś mieszkanie. Mam małą prośbę: Христина pozostało na drugim roku, ma przed sobą dwa lata nauki, a sąsiadki w akademiku są naprawdę nieprzyjemne.

Czy mogłaby zamieszkać u ciebie do końca liceum? Płacilibyśmy połowę czynszu i przynosili jedzenie. Zgadzasz się?

Nie, nie zgadzam się odpowiedziałam.

O, zawsze byłaś dobrą dziewczyną! Czy nie żałujesz swojej siostry?

Już nie jestem tak dobra jak kiedyś. Nie żałuję Христiny! Czy wy nie mieliście serca, by nie wysłać mnie do domu dziecka?

Dlaczego mam cię teraz ubolewać? Przetrwałam w domu dziecka i w akademiku, widzisz przeżyłam. I Христина przeżyje.

W tym momencie dotarłyśmy do przystanku. Weszłam do autobusu, drzwi się zamknęły. Stanisława stała jeszcze chwilę, patrząc za odjeżdżający pojazd, po czym odwróciła się i odszła. Jak mówią: Kto się ubiera, ten i śpi.

Koniec.

Idź do oryginalnego materiału