Dlaczego ja? - 2/2 / Shadow

publixo.com 1 miesiąc temu

– Ojciec! Jakim cudem?
Odpowiedzią był głośny plask, wrzask oraz jęk. Wytężyłem słuch; niedaleko, na wyciągnięcie ręki dochodziło do przemocy… nieustanne razy, wyrzuty oraz postękiwania przechodzące w mgliste szepty.
– Przestań.
Głos proszącego był rozedrgany, wręcz emanował strachem. Tembr wlazł we mnie – drżałem. Zapadła taka cisza, iż jedyne, co odbijało się od piaskowych ścian, to szczęk zębów i świszczący oddech.
Karuzela w głowie stopowała – najcichsze szurnięcia, przeszywanie powietrza gestami, docierało do mnie ze zdwojoną siłą. Zapomniałem o wymysłach i próbowałem wyłapać realia. Jeden ze zmysłów odszedł w zapomnienie. Jak mi go brakowało! Marzyłem, aby czas wykonał pętlę, oddał co moje, abym mógł zapamiętać tych, którzy mi to zrobili. Rewanż… ponoć w kolorach smakuje najlepiej. Dlaczego o tym pomyślałem? Szarości nastrajają pesymistycznie; tak właśnie miałem.
Jeszcze…
Czerń, niewiedza, odurzenie i niechybna śmierć; ale to nie koniec. Istnieje przecież ciąg dalszy. Gdzieś tam nade mną… na pewno, nie zasłużyłem na piekło.
Głusza. Wolałem hałas, przynajmniej odnajdowałem się w tym wszystkim. Teraz co? Gdzie wszyscy, co planują?
Gorąc powrócił, wisiał i właził powoli przez zaciśnięte pory. Płonąłem, jednak w sposób, który z ogniem miał kilka wspólnego. To wszystko kotwiczyło we mnie, rozpychało mięśnie i torowało drogę do głębi. Coraz intensywniej i pazerniej.
„Uratuj mnie” – usłyszałem w głowie.
Każda literka charcząca, cierpka… jednak pomiędzy wierszami wyłapałem nadzieję. Nie byłem sam i nie zwariowałem. Wiedziałem, cień był prawdziwy i stanowił dla mnie jedyną formę ucieczki, obrony… nieważne, jakim kosztem. Nie miałem nic do stracenia. Tak mocno pragnąłem żyć.
Otworzyłem umysł – zespojenie nastąpiło zaraz po mrugnięciu; odzyskałem wzrok. Czerwone zarysy były jak powiew świeżego powietrza. Pulsowały, zmieniały natężenie… serce jednego z tutaj obecnych biło szybko; za szybko, a pozostałe kształty były obkurczone.
Odzyskałem siebie. Piękne uczucie móc na powrót ruszać palcami i oderwać plecy od twardego podłoża. Po sflaczałym ciele pozostało jedynie wspomnienie i mokra plama na niewyheblowanych deskach.
Wstałem, wywołując małe zamieszanie. Tego z bliznami na twarzy nie widziałem, był zamazany, za to tego, który stał obok, już owszem, i to nadzwyczaj wyraźnie, ale nie powłokę, tylko to, co skrywał. Przerażenie zamazało hardość, którą dosłownie przed chwilą z siebie wyrzucał. Skruszał… był zaskoczony.
– Gdzie on jest?! – ryknął i pochwycił blady kształt za fraki. – Głupcze, wypuściłeś go i kto to jest?! Dlaczego jeszcze żyje i co zrobiliście z jego twarzą? Poszedłeś w moje ślady i jakim cudem znalazłeś to miejsce? Śledziłeś mnie? Uległeś jego namowom?
Bez odpowiedzi.
– Powiedz coś! Zaprzecz! Życie w jego cieniu to piekło! To niszczyciel! Synu! Ilu zabiłeś?
– Pięciu – wycharczał. – Zmusił mnie.
Był podduszony. Jego głos był nijaki. Nie rozumiałem, dlaczego jest taki niewyraźny, bezkształtny. Stojąc z boku i widząc nieswoimi oczami, miałem na źrenicach czerwone pracujące mięśnie atakujące próżnię.
– Gdzie on jest!? Skup się, to ważne. Muszę go odesłać i odzyskać życie. Nie wrócę do psychiatryka… nie wrócę.
– Nie wiem – brzmiał szczerze.
Coś we mnie uległo zmianie. Szczęście odleciało jak białe pręciki z przekwitniętego mlecza, wiedzione podmuchami wiatru. Opadały, gdzie popadnie. Ja również upadłem – psychicznie. Przejmowałem drastyczne wspomnienia ociekające krwią i wypełnione trwogą mordowanych. W normalnych okolicznościach prawdopodobnie bym upadł, jednak przez cały czas stałem, ale nie na własnych nogach. Nie czułem ich – w ogóle przestałem, cokolwiek czuć. Jedynie serce pracowało, ale jakby pod przymusem. Zacisk – rozkurcz – zacisk – ból rozrywający pierś.
Byłem obserwowany. Wyraźnie słyszałem obce myśli, wypowiadane w pośpiechu. Ten, który je przekazywał, wiedział, co robi. Próbował mi pomóc albo…
„Wypędź go. Walcz” – tyle. Jeszcze coś tam mogłem i omijając bariery w mózgowym labiryncie, podjąłem wyzwanie.
Słyszałem modły, wsparcie i…
Przegrałem, zostałem spalony żywcem, a roztopione wnętrze chlupało i przelewało się w ciele, szumiąc niczym wzburzony ocean. Nastał mój koniec? Nie! Przecież oni przeszli przez to samo i nie wyglądali na martwych. Bzdura! Nie wszystko było takie samo. Mieli oczy.
To jedynie iluzja. Chce, abym uwierzył, pomyślałem.
„Nie walcz, to na nic”. – Zacharczało w lewej półkuli.
„Wpuściłeś mnie, więc należysz do mnie. Jesteś silny i tyle w tobie gniewu. Rozładuj frustrację. Wiem, iż chcesz”.
Odczytywał moje najskrytsze pragnienia. Kusił i wizualizował. Widziałem, co potrafi. To było obrzydliwe, a zarazem takie podniecające.
„Zabij, zabij”!
Nacisk na czaszkę przybrał na sile. Już nie byłem wirem cieczy. Zyskałem z dwadzieścia kilo twardej stali. Wypychała skórę, ziębiła i tak kurewsko zachęcała do czynu. Zacisnąłem pięści i westchnąłem.
„Nie”! – ryknąłem.
Sekunda, druga, wyrzuciłem ręce do góry. Dotknąłem warg; opuchlizna zniknęła, poliki poszły do góry. Miałem zęby. Ostro zakończone – niczym szpilki przepuszczone przez ostrzałkę. To nie wszystko. Dłonie…
– Aaaaaa – huknąłem i zgiąłem ciało w pół.
Jeden zniknął, choćby nie zauważyłem kiedy. Znajdę. Ten drugi przez cały czas tutaj był. Ogrzewał ścianę, tłumiąc oddech.
Spuściłem oczy i utkwiłem spojrzenie w dłoniach. Palce rozczapierzone jak ptasie skrzydła w stanie nieważkości, a na ich końcach czerwona, pomarszczona powierzchnia. Nie miałem paznokci. Próbowałem sięgnąć oczu, uszczypnąć się, gdziekolwiek – bez rezultatu; ani drgnęły. Trybiki napędzające mechanizm zardzewiały albo napotkały przeszkodę.
Rwący ból gdzieś w zgięciach najbliżej uszczerbków przyćmił resztki racjonalnego myślenia. Może już mnie nie było? Niech mnie ktoś obudzi, szarpnie i pozwoli złapać oddech! Płuca potrzebowały tlenu… klatka piersiowa zasysała wszystko w kierunku kręgosłupa. Zakasłałem.
– Co mi robisz?! – agresywnie wydarłem gardło, wyrzucając ciężar.
Odpowiedź nadeszła natychmiastowo. Widok zastąpił słowa… nie były potrzebne. Miałem szpony. Coraz dłuższe i mocniej zakrzywione. Połyskiwały w skąpym blasku naftowej lampy stojącej na drewnianym stoliku.
Przebił się przeze mnie. Byłem machiną sterowaną bez użycia magii. Kontaktowałem, zachowałem część siebie, jednak czy na pewno tego chciałem?
Już nie! Nadzwyczaj gwałtownie pokochałem nowego siebie oraz to, co pasażer na gapę miał mi do zaoferowania. Pragnąłem posmakować wszystkiego. Demon został odpalony. Zemsta będzie słodsza niż miód i na pewno nie stwardnieje. Odwet i satysfakcja nigdy nie idą w pojedynkę.
Ból ustąpił. Wiedziałem, co mam robić. Po to ocalałem, uciekając przed śmiercią. Był jednak problem. Nie byłem w stanie podejść do chłopaka, który coraz intensywniej zdradzał obecny stan ducha. Nie krzyczał, jedynie popiskiwał zaciśniętym głosem.
Również nie chciał umierać.
Minąłem go – dostałem pozwolenie. Nie on był celem. Wąski korytarz pokonałem w okamgnieniu. Wyskoczyłem na powierzchnię i otaksowałem okolicę. Bajka. Zamiast drzew, ich mieszkańcy; czerwoni i w ciągłym ruchu. Na prawo coś dużego. Pulsujące serce i krew płynąca zawiłymi rurkami – może jeleń. Całe podłoże falowało; żyło w swoim świecie, emanując fioletami. Szumy, ryki i sapanie. Jest. Daleko nie uciekł.
Euforia osiągnęła apogeum. Już widziałem jego koniec. Realizacja to jedynie dodatek spełniający niepohamowaną żądzę.
Byłem panem, mogłem wszystko. To ode mnie zależało, kogo pozbawię duszy i nadzieję na te przepiękne pazury. Wątpliwości? Strata czasu w głupoty.
„Zabij”!
Odczuwałem lekkość i pewność siebie. Wybawiciel przepraszał i prosił o wybaczenie. Nie umiał cofnąć zła, jednak nie miałem do niego żalu. Podźwignął mnie z dna i ofiarował „LEPSZE’’ życie. Jego oczy widziały więcej…
Już go miałem. Zacisnąłem szpony na barku uciekiniera – zawył i legł na kolanach. Drżał; prąd głaskał moje ciało, a niewidzialne skrzydła chłodziły rozpalone wnętrze. Docisnąłem mocniej – chrobot, przeraźliwy wrzask i urywany oddech.
– Odrzuć go! Nie wiesz, co czynisz! Skończysz jak ja… czterdzieści pięć trupów, obłęd i wyrzuty sumienia. Walcz! Jedyne, co osiągniesz, to miejsce w kolejce do wariatkowa. Naobiecuje ci wiele, jednak nie dotrzyma słowa. Przed pięćdziesiątym umarlakiem zostaniesz porzucony i sprzedany na policję. Przyjmuje ludzkie formy. Wiem, bo widziałem. Wypędź go, dopóki jeszcze możesz. Kiedy potępisz duszę… – urwał i utoczył krew z buzi.
Tak mocno skupiłem zmysły na jego zatrwożonej twarzy i chęci przekonania, iż nie zauważyłem, iż po ramię tkwię w jego ciele, poruszając pazurami. Był taki cieplutki i miękki. Wyszarpnąłem rękę, krew znalazła ujście – upadł na plecy. Oczywiście rozstaw szponów zebrał żniwo. Słońce prześwitywało przez korony drzew, oświetlając czerwone perełki, które lśniły i skapywały na piach. Było również mięso, które natychmiast strzepałem. Nie byłem kanibalem. Surowe szaszłyki do mnie nie przemawiały, za to gasnące spojrzenie, owszem.
Pochwyciłem w okolicach skroni i wydłubałem wyschnięte gałki. Sturlały się na dłonie i patrzyły na mnie. Były brązowe – tak samo, jak moje stare. Wcisnąłem je sobie w zakrwawione, pokryte skrzepami oczodoły i pomachałem głową; pasowały idealnie, jednak były martwe. Zero kolorów, jedynie czerwień.
„Jeszcze czterdzieści dziewięć i będziesz wolny” – usłyszałem w głowie.
– Nie ma mowy. Moja lista jest dłuższa – przyznałem z sarkazmem. – Nie pozwolę ci odejść.
„Co z tamtym”?
– Nic nikomu nie powie.
Cisza.
„Było coś, o czym jeszcze przed chwilą rozmyślałem. Dlaczego ja? Jednak już nie pragnąłem uzyskać odpowiedzi”.
Zrobiłem zwrot i z szerokim uśmiechem na ustach, ruszyłem przed siebie. Tam gdzieś, w oddali, czekali inni…
Idź do oryginalnego materiału