Wiecie co, ja się czasem naprawdę zastanawiam, czy ja jestem z jakiejś innej planety? Co uruchamiam Instagrama czy Facebooka, to mam taką rozkminę.
Nie wiem. Może to dlatego, iż nie pracuję w wielkim mieście. Ot, taka małomiasteczkowa dietetyczka.
Może dlatego, iż moja stawka za godzinę pracy mieści się w normie krajowej.
Może dlatego, iż nie klepię non stop o odchudzaniu, kaloriach i nie mam ochoty reklamować suplementów czy szejków zastępujących posiłki. Nie wierzę też w cudowne rozwiązania, testy i terapie.
Może dlatego, iż nie wrzucam fotek moich pacjentów „przed” i „po”.
Może dlatego, iż moje jedzenie czasem wygląda jak kupa i sama niekiedy nie wyrabiam z życiem na zakrętach.
Może dlatego, iż moi pacjenci to nie ludzie z nastawieniem typu „płacę i wymagam, a ty tańcz”.
Moi podopieczni to ludzie z krwi i kości i zdarza się, iż niektórzy z nich życiowo nie są gotowi na idealne odżywianie. Często mają ogromne (!) problemy z relacją z jedzeniem. Która została zaburzona przez różne wydarzenia, nieszczęścia, choroby.
Gdy zasiadamy do pracy, to okazuje się, iż „dietkę” czy „jadłospisik” to ja sobie mogę schować co najwyżej w kieszeń. Bo oni po prostu uczą się… jeść. Normalnie. Przez „normalność” mam na myśli często po prostu rozpoczęcie jedzenia posiłków w miarę standardowych, odżywczych na takim podstawowym poziomie. A czasem chodzi w ogóle o wdrożenie jakichkolwiek posiłków… O akceptację. O oswojenie.
Kiedyś myślałam, iż jak skończę studia magisterskie z dietetyki to będę „panią od odchudzania”, a okazuje się, iż odchudzanie to bywa, ale na szarym końcu. Coraz częściej obserwuję, jak jedzenie przez trudne przeżycia człowieka, przez jego choroby, przez naszą kulturę, staje się środkiem:
– autorepresji,
– autoterroru,
– autoagresji…
i różnych innych „auto-cosiów” u ludzi starych i młodych. Czasem choćby bardzo młodych.
Represjonujemy siebie i innych w tym, jak jeść, ile jeść, co jeść, jak i czego nie jeść. Represjonujemy siebie, jak wyglądać. Jak być.
Czasem piszecie:
Więcej przepisów, więcej przepisów.
A daj kobito jakiś fajny przepis na to czy na tamto.
A ja mam niemoc twórczą, jeżeli chodzi o jakieś odkrywcze rzeczy. Bo moje jedzenie jest ODtwórcze (serio jem mega prosto i jest w moim sposobie gotowania dość duża powtarzalność).
Moi pacjenci to z kolei w większości ludzie, u których nie przejdą fajerwerki. Ratuje ich prostota, minimalizm, banalność. Mnie z resztą też.
Bo w natłoku wydarzeń ostatnich lat i miesięcy naprawdę uważam, iż jedzenie nie powinno być dodatkowym problemem tylko wsparciem dla naszego funkcjonowania. Niestety często jest katorgą, problemem, udręczeniem. A życie to nie konkurs na obwód talii i najmniej kaloryczny fit-sernik czy najbardziej eliminacyjną dietę ever.
Więc sorry no. Muszę Wam napisać to wprost: w najbliższym czasie dalej u mnie na blogu fajerwerków nie będzie i nic się nie zmieni. Tylko to, co banalne, proste, do prostego wdrożenia.
Byłabym nie fair gdybym udawała, iż jestem dietetyczką serwującą sobie i innym wymyślne fafarafa-dania. No tak nie jest. I tak jak Wy, nie stoję cały dzień w kuchni i choćby tego nie lubię. Na moim kanale na YouTube dodawać będę też tylko mega proste rzeczy. Wpadajcie, jeżeli Wam z takim podejściem po drodze.
Dobrego weekendu Wam. Odpoczynku, spokojnych posiłków, braku ciśnienia.