Ta mała kawalerka od razu przypadła mi do gustu. Skromna, ale schludna, meble wszędzie z epoki PRL-u, choćby ścianka jugosłowiańska z kryształami stała w salonie. Dywan na ścianie, zakopcony czajnik na kuchence i stary lodówka „Polar” w kącie. A nad tym wszystkim radio wiszące w przedpokoju. Stare, poczciwe radio, z którego sączyły się dźwięki „Polskiego Radia”. Ciepło tak grało. Z trzaskami, lekkim szumem, starymi piosenkami. Telewizora nie było, ale nie narzekałem.
Wracałem po pracy, podkręcałem radio, stawiałem czajnik na gazie. Potem lałem wrzątek do kubka, wdychałem aromatyczną parę i stałem przy oknie, patrząc na ulicę. Radio gadało, a ja wpatrywałem się w ciemnoniebieskie niebo, w blade, rozmyte guziki gwiazd, w księżyc z dziurkami. I milczałem. Z kim miałem gadać? Żyłem tam sam. Aż do dnia, gdy poznałem nowego sąsiada. Nazywał się Aleksy. Lech. Dobry chłopak.
Tego dnia wróciłem z roboty późno. Cały dzień przy frezarce, aż plecy łupały, a nogi były jak z waty. Wchodzę do kuchni, a on tam siedzi. Lech. Patrzy na mnie. Chciałem się już unieść, może choćby paskiem machnąć, ale jak spojrzał tymi błyszczącymi ślepiami, to ręka mi opadła. Postawiłem czajnik, usiadłem obok. Ja na niego, on na mnie. I nie odchodził. Po prostu milczał.
Nalałem sobie herbaty, wyciągnąłem ciastka z paczki i położyłem na stole. Lech aż szyję wyciągnął, jak zobaczył słodkości. Podsunąłem mu jedno ciastko, a on powąchał, grzecznie się odwrócił i siedzi, słucha radia. Posłuchaliśmy wiadomości, dowiedzieliśmy się, co się na świecie dzieje, a potem poszedłem spać. Lech został w kuchni, słuchał radia. Dopiero rano gdzieś sobie poszedł. Po swoich sprawach. Mnie czekała huta i wierna frezarka, a czym on się zajmował, nie wiedziałem. Wrócił dopiero wieczorem, gdy ja już byłem w domu i postawiłem na stole siatkę ze sklepu. W środku suszony śledź, bańka z zimnym piwem i owsiane ciasteczka. Tak zaczęliśmy żyć razem. Ja i Lech.
Wracam po robocie, leję piwo z bańki, czyszczę śledzia i gadam z Lechem. On nie pił, co mu tam. Tylko słuchał i milczał. Czasem, jak za bardzo się rozgadałem, zaczynał chodzić po kuchni. Tam i z powrotem. Przechodził się, uspokajał i znów siadał przy stole. Patrzył tymi błyszczącymi oczami. Słuchał. A mnie było dobrze. Wygadałem się, wyrzuciłem z siebie całą złość i od razu lżej na duszy. Lech o tym wiedział, dlatego milczał.
A najbardziej lubił słuchać radia. Zwłaszcza starych piosenek. Czasem wrócę z pracy, a Lecha nie ma w kuchni. Włączę radio, postawię czajnik, odwrócę się, a Lech już tu jest. Siedzi, słucha i patrzy tymi ślepiami. I jemu dobrze, i mnie też. Zjemy coś, posłuchamy radia i do późna gadamy. Opowiadałem mu wszystko. Co nowego w hucie, jakie żelazo przywieźli, jak Władysław o mało nie wpadł podpiekany. A i o dawnym życiu też mu mówiłem. Lech słuchał uważnie. Milczał, oczy mu się świeciły i słuchał. Dobry chłop. Najbardziej lubił opowieści o mojej służbie wojskowej.
Och, wszystko mu opowiedziałem. Jak młodym chłopakiem trafiłem na front, jak ledwo uniknąłem niewoli, jak płonęły czołgi. Mówiłem o gorącej kawie wojskowej, o kontuzji. A Lech słuchał. Mądry był. Nie każdy potrafi milczeniem podtrzymać rozmowę, a on potrafił. Opowiadałem o przyjaciołach, towarzyszach, ocierałem łzy, a on patrzył ze współczuciem, dotykał łapą mojej dłoni i od razu lżej się robiło. Miałem szczęście z sąsiadem. Kochałem go, a on mnie. Nie lubił tylko, gdy wracałem pijany. Spojrzał wtedy z dezaprobatą i odwracał się. choćby radio przestawało być ciekawe.
Raz się z chłopakami upiłem, a gdy wróciłem do domu, Lech, zobaczywszy mnie, od razu schował się w pokoju. Zrobiło mi się wstyd, iż zalewam przeszłość wódką, zamiast się nią z nim dzielić, jak kiedyś. Schowałem butelkę do lodówki, włączyłem radio i zacząłem kurzyć papierosa. Zrobiło mi się smutno, a gdy było mi smutno, Lech zawsze przychodził. choćby jeżeli się obraził. I wtedy przyszedł. Usiadł obok, dotknął łapą mojej ręki i patrzył, milczał. Zacząłem narzekać na życie, popijając gorzkim dymem. Aż w końcu zrozumiałem – na co narzekać? Kawalerka jest, jedzenie jest, choćby przyjaciel jest. Który wysłucha, uspokoi i pomilczy. Ech! Wyrzuciłem wtedy wszystko, co gorące z domu. Zostawiłem tylko zimne piwo i śledzia. Lech się nie sprzeciwiał. Siadał, wąchał rybę i milczał, słuchał mnie, aż nie poszedłem spać. Wiedziałem, iż długo jeszcze siedział w kuchni, gdy ja już śniłem.
Aż pewnego dnia zniknął. Przez tydzień go nie było. Zrobiło mi się smutno, samotnie bez Lecha. Przyzwyczaiłem się już do naszych nocnych rozmów w kuchni. Włączałem radio, brzękałem butelkami, ale Lech nie przychodził. Pewnego dnia zawiodłem się do sklepu. Po butelkę. Smutno było. Ale Zosia, ekspedientka, ręce w boki i głową kręci. Nie sprzedała mi butelki, ale dała pierożki. Z ziemniakami. A trzy dni później przyszła do mnie. Różowa, uśmiechnięta, dobra. Ugotowała barszcz, upiekła jeszcze pierożków, pogadała ze mną chwilę i uciekła. Mieli wtedy inwentaryzację. Powiedziała, iż jutro wpadnie.
Gdy wyszła, nagle zrozumiałem, jak bardzo brakowało mi tej dobroci. Dawniej Lech mnie podtrzymywał, słuchał, nie pozwalał pić, umilał wieczory, a teraz zostałem sam. Ale Zosia pewnie coś wyczytała w moich oczach, gdy tamtego wieczoru wpadłem do sklepu. Dała pierożki, a potem przyszła w gości. Dobra kobieta. Czytać lubi. Często zaczęła do mnie przychodzić. Tak sobie. Przyjdzie, obiad ugotuje, pogada. Ja jej o wojsku, a ona mi o Angelice i królach francuskich. Ja o przeszłości, a ona o przyszłości. Dawno w domu nie słychać było śmieDziś, gdy patrzę przez okno na błękitne niebo, czasem wydaje mi się, iż widzę gdzieś na parapecie małego, puchatego wróbelka, który patrzy na mnie tymi samymi błyszczącymi oczami co Lech – a wtedy uśmiecham się i wiem, iż nigdy nie byłem sam.