**Dar ocalenia: jak jedno spotkanie na przystanku przywróciło życie mojej córce**
Gdy ja i Marek zostaliśmy rodzicami dziewczynki, cały personel szpitala nie mógł się nad nią nacieszyć. Była jak z obrazka — malutka buzia z idealnymi rysami, nosek jak guziczek, uszka jak wyrzeźbione, a oczy… oczy miała niezwykłe — błękitne jak chabry, jasne, patrzące prosto w duszę, jakby od razu rozumiała wszystko na tym świecie.
Na początku wszystko szło dobrze. Córka trzymała główkę już w drugim miesiącu, a w czwartym próbowała stawać na nóżki. Cieszyliśmy się jej postępami, snuliśmy plany, nie podejrzewając, iż tuż obok czai się nieszczęście. Gdy malutka skończyła pół roku, na szyi pojawiła się dziwna gulka. Duża, twarda. Lekarze tylko wzruszali ramionami — nikt nie potrafił nic konkretnego powiedzieć. Robiliśmy okłady, smarowaliśmy maściami, biegaliśmy po gabinetach — bez skutku. Córka stała się marudna, prawie nie jadła, płakała bez przerwy, w nocy nie spała. Kołysałam ją na rękach do białego rana. A lekarze? Wszystko w porządku, mówili. Krew dobra, wyniki czyste.
Poszłam do znachorek — na próżno. Zaczynałam tracić nadzieję.
Gdy córka miała półtora roku, zdarzyło się coś, co nazywam cudem. Tego dnia pojechałyśmy do mojej mamy. Długo stałyśmy na przystanku — autobus się spóźniał. Dziewczynka siedziała w wózku, smutna, blada. Nagle podeszła do nas kobieta. Postawna, z warkoczem ułożonym w wianek, w kwiecistej sukience. Typowa wiejska babka, o niebieskich oczach i spojrzeniu tak ciepłym, iż aż serce roztapiało.
Spojrzała na córkę i powiedziała ze współczuciem:
— Biedne dziecko. I ty, matko, też biedna. Nie je, nie śpi, męczy się?
Skinęłam głową. A ona nagle:
— Ja takie leczę. niedługo całkiem zgaśnie. jeżeli chcesz ją uratować — przyjdź przed zachodem. Jestem babcia Hania. Mieszkam tu, za rogiem. I weź ze sobą dziesięć świeżych jajek.
Powiedziała to i odeszła na koniec przystanku. Stała odwrócona, jakby wyczuwała moje wahanie. A ja rzeczywiście się wahałam. Kolejna znachorka? Oszuka mnie, nastraszy, zabierze kasę. A jednak… coś mnie ukłuło. Poczułam, iż jeżeli teraz nie pójdę, nigdy sobie tego nie wybaczę.
Mama, gdy jej opowiedziałam, tylko skinęła głową:
— Idź. Może naprawdę pomoże. A jeżeli zażąda za dużo, powiesz „nie”.
Poszłam. Kupiłam jajka, dotarłam pod wskazany adres. Mały domek z zielonymi okiennicami, kwiaty pod oknami, w ogródku winorośl i kojec, w którym bawiła się może trzyletnia dziewczynka.
— No, przyszłaś — wyszła babcia Hania. — A już myślałam, iż nie przyjdziesz. Nie lubię się narzucać, ale tym razem serce mi nie pozwoliło. Ot, Zosię wyleczyłam — przywieźli ją aż z Gdańska, po miesiącu już na nóżki stanęła.
Zosia, usłyszawszy pochwałę, klasnęła w rączki i próbowała wstać, trzymając się szczebelków. Żywa, roześmiana dziewczynka.
— Chodźmy do kuchni — zaprosiła babcia Hania. Zamarłam.
— A ile pani bierze?
— Ani grosza — machnęła ręką. — Kto co da. Ja za pieniądze dobra nie robię. Żal mi dzieci. Dorosłych nie leczę — niech zbierają, co zasiali. A dzieci są niewinne.
Usiadłyśmy w kuchni. Postawiłam córkę na dywaniku, a babcia Hania wzięła jajka i zaczęła „wykręcać” — od stóp w górę, po kręgosłupie, po stawach, po główce. Szepcząc, jakby rozmawiała z wiatrem: „Wyjdź, niemocy, z bolącego ciała, z białej kości, z czerwonej krwi…” Córka patrzyła uważnie, próbując złapać jajko.
Potem rozbiłyśmy jajka do szklanek z wodą. W świetle słonecznym na żółtkach wyraźnie widać było krzyże, a w białkach bulgotały bąbelki jak małe fontanny.
— Widzisz? — pokazała babcia Hania. — Na śmierć zrobione. Ludzie Boga się nie boją. Tak, ciężko było. Ale nic. Dziecko wyciągniemy.
— Kto to zrobił? — spytałam.
— Teraz nie powiem. Ile razy chciałam, tyle nieszczęść potem było. Niech się Pan Bóg rozlicza. Moja sprawa — ratować.
Przeszłyśmy trzy kuracje — po dziesięć dni każda, z przerwami. Najpierw zniknęły krzyże, potem bąbelki. A córka zaczęła się zmieniać. Spała lepiej, jadła, śmiała się. Policzki nabrały rumieńców.
— A pani te jajka później zjada? — spytałam kiedyś.
— Broń Boże — zaśmiała się. — Świniom daję. One się nie boją.
Potem opowiedziała, jak otrzymała dar. Od matki. A ta od swojej. Miała złą siostrę, która chciała ten dar przejąć, ale matka przekazała go Hani — wiedziała, iż dobroć jest ważniejsza niż moc. Siostra próbowała ukraść modlitwy, ale nic z tego nie wyszło. Dar to nie słowa, ale serce.
Gdy się leczyłyśmy, Zosia nauczyłała chodzić. Jej oczy błyszczały. Potem wyjechała — ojciec ją zabrał. Przywiózł w zamian skrzynki truskawek, szynki, sery i miód.
— Widzisz, jak podziękował — westchnęła babcia Hania. — A ja dziewczynkę w sercu zostawiłam.
I pewnego dnia — koniec. Po ostatnim „wykręcaniu” na jajkach nie było ani śladu bąbelków. Córka zdrowa.
Dziś ma już dziewiętnaście lat. Mądra, piękna. Uczy się języków, maluje, marzy o studiach w Krakowie. Patrzę na nią — i nie wierzę, iż mogłam ją stracić. Że to wszystko nie był zły sen. I za każdym razem, gdy mijam ten przystanek, przypominam sobie babcię Hanię. I szepczę w duchu: „Dziękuję”.
Bo wtedy uratowała nie tylko moją córkę. Uratowała moje macierzyństwo. Moje życie.