Dar odnowy: jak spotkanie na przystanku przywróciło mojej córce życie

polregion.pl 23 godzin temu

Dar ratowania: jak jedno spotkanie na przystanku przywróciło życie mojej córce

Kiedy urodziła się nasza córeczka, cały personel szpitala nie mógł się nią nacieszyć. Była jak z obrazka – maleńka buzia z idealnymi rysami, nosek jak guziczek, uszka jak wyrzeźbione, a te oczy… Niebieskie jak chabry, przejrzyste, patrzyły prosto w duszę, jakby od razu rozumiały cały ten świat.

Na początku wszystko było dobrze. Dziewczynka trzymała główkę już w drugim miesiącu, a w czwartym próbowała stawać na nóżki. Cieszyliśmy się jej postępami, snuliśmy plany, nie podejrzewając, iż tuż obok czai się nieszczęście. Gdy skończyła pół roku, na szyi pojawiła się dziwna guzowatość. Twarda, duża. Lekarze tylko wzruszali ramionami – nikt nic konkretnego nie powiedział. Robiliśmy okłady, smarowaliśmy maściami, biegaliśmy po gabinetach – bez efektu. Córka stała się marudna, prawie nie jadła, płakała bez przerwy, w nocy nie spała. Kołysałam ją do białego rana. A lekarze wciąż twierdzili, iż wszystko w porządku: krew dobra, wyniki czyste.

Poszłam do znachorek – na próżno. Zaczynałam tracić nadzieję.

Gdy córeczka miała półtora roku, zdarzyło się coś, co nazywam cudem. Tego dnia jechaliśmy do mojej mamy. Długo staliśmy na przystanku – autobus się spóźniał. Dziewczynka siedziała w wózku, blada, smutna. Wtedy podeszła do nas kobieta. Krzepa, warkocz upięty w koronę, sukienka w kwiaty. Mocna, jakby z góralskiego rodu, z niebieskimi oczami i spojrzeniem tak prostym, a jednocześnie niesamowicie ciepłym.

Spojrzała na córkę i powiedziała ze współczuciem:

– Biedne dziecko. I tobie też nielekko, matko. Nie je, nie śpi, męczy się?

Skinęłam głową. A ona nagle:

– Ja takie leczę. Niedługo zgaśnie ci na rękach. jeżeli chcesz ją uratować – przyjdź przed zachodem słońca. Jestem babcia Kasia. Mieszkam za rogiem. Weź ze sobą tuzin jaj, świeżych.

Powiedziała i odeszła na koniec przystanku. Stała odwrócona, jakby czuła, iż waham się. I rzeczywiście się wahałam. Kolejna znachorka? Oszuka, nastraszy, weźmie pieniądze i zniknie. A jednak… coś mnie ukłuło. Jakby przeczucie, iż jeżeli nie pójdę, nigdy sobie tego nie wybaczę.

Mama, gdy usłyszała, tylko skinęła:

– Idź. Może rzeczywiście pomoże. A jak za dużo zażąda – powiesz „nie”.

Poszłam. Kupiłam jajka, dotarłam pod wskazany adres. Niewielki dom z zielonymi okiennicami, kwiatami w oknach, w ogródku winorośl i kojec, w którym bawiła się może trzyletnia dziewczynka.

– No i przyszłaś – wyszła babcia Kasia. – A już myślałam, iż zrezygnujesz. Nie lubię się narzucać, ale tu serce nie pozwoliło milczeć. O, Zosię wyleczyłam – przywieźli ją aż z Gdańska, po miesiącu już chodziła.

Zosia, usłyszawszy pochwałę, klaskała w rączki i próbowała wstać, trzymając się szczebelków. Żywa, roześmiana dziewczynka.

– Chodźmy do kuchni – zaprosiła babcia Kasia. Zamarłam.

– A ile pani bierze?

– Ani złotówki – machnęła ręką. – Każdy daje, co może. Nie robię dobra za pieniądze. Żal mi dzieci. Dorosłych nie leczę – niech zbierają, co posiali. Ale dzieci są niewinne.

Usiadłyśmy w kuchni. Postawiłam córkę na dywaniku, a babcia Kasia wzięła jajka i zaczęła „wyganiać” – od stóp w górę, po kręgosłupie, po stawach, po główce. Szeptała, jakby rozmawiała z wiatrem: „Wyjdź, chorobo, z tego ciałka, z białej kości, z czerwonej krwi…” Córka patrzyła uważnie, próbowała złapać jajko.

Potem rozbiłyśmy jajka do szklanek z wodą. W świetle słonecznym, na parapecie, na każdym żółtku wyraźnie odbił się krzyż, a w białku bulgotały bąbelki jak małe fontanny.

– Widzisz? – pokazała babcia Kasia. – Śmiertelne uroki. Ludzie Boga się nie boją. Tak, ciężko ci było. Ale nic. Dziecko wyciągniemy.

– Kto to zrobił? – zapytałam.

– Teraz nie powiem. Ile razy mówiłam – tyle razy potem było nieszczęść. Niech się Pan Bóg tym zajmie. Moja robota – ratować.

Przeszłyśmy trzy serie zabiegów – po dziesięć dni każda, z przerwami. Najpierw zniknęły krzyżyki, potem bąbelki. A córka zaczęła się zmieniać. Spała spokojniej, jadła, śmiała się. Policzki nabierały różu.

– A pani te jajka zjada? – spytałam kiedyś.

– Broń Boże – zaśmiała się. – Świniom daję. One się nie boją.

Potem opowiedziała, jak otrzymała dar. Od matki. A ta od swojej. Miała złą siostrę, która chciała przejąć moc, ale matka przekazała ją Kasi – bo wiedziała, iż dobroć jest ważniejsza niż siła. Siostra próbowała ukraść modlitwę, ale nic z tego nie wyszło. Dar to nie słowa, ale serce.

Gdy córka była leczona, Zosia nauczyła się chodzić. Jej oczy błyszczały. Potem wyjechała – zabrał ją ojciec. Przywiózł w zamian skrzynki truskawek, wędliny, sery, miód.

– Widzisz, jak podziękował – westchnęła babcia Kasia. – A ja tę dziewczynkę w sercu zostawiłam.

I pewnego dnia – był koniec. Po ostatnim wyganianiu – na jajkach ani śladu bąbelków. Córka zdrowa.

Dziś ma już dziewiętnaście lat. Mądra, piękna. Uczy się języków, maluje, marzy o studiach w Krakowie. Patrzę na nią – i nie wierzę, iż mogłam ją stracić. Że to nie był zły sen. I za każdym razem, gdy przechodzę obok tamtego przystanku, przypominam sobie babcię Kasię. I szepczę w duchu: „Dziękuję”.

Bo wtedy uratowała nie tylko moją córkę. Uratowała moje macierzyństwo. Moje życie.

Idź do oryginalnego materiału