No wreszcie… czy to dopiero początek?
Wychodząc za mąż, Kinga choćby nie podejrzewała, iż jej przyszły mąż, Mariusz, od lat był niewolnikiem zgubnego nałogu. Poznali się nagle, wir romansu gwałtownie ich porwał, a on już po kilku tygodniach oświadczył się — lekko podchmielony, z wyraźnym zapachem alkoholu:
— Kinga, może się pobierzemy? — wyszeptał, opierając się o framugę.
— Chyba jesteś pijany? — zaprotestowała słabo, bardziej zdziwiona niż zła. W końcu i tak chciała wyjść za mąż: wszystkie koleżanki miały już obrączki.
— Z euforii — zaśmiał się Mariusz. — To przecież święto: oświadczyłem ci się!
— Zgoda, ale pod jednym warunkiem: pijesz tylko od święta — uprzedziła.
— Więc właśnie dziś jest święto — odparł żartem.
Młoda, naiwna, zakochana — Kinga nie wiedziała, iż ojciec Mariusza pił całe życie. A syn już dawno podzielał jego nałóg, tylko matka, Barbara, bezradnie machała ręką:
— Sam się zapiłeś, a teraz i syna w to wciągasz!
— Niech chłop rośnie na prawdziwego faceta! — uśmiechał się pod nosem jej mąż, nalewając synowi kieliszek do obiadu.
Po ślubie para zamieszkała w małym mieszkanku, które Kinga dostała po babci. Z początku było znośnie: Mariusz pracował, wracał regularnie, choć często z odorem alkoholu. Na każdą okazję miał „ważny” powód:
— U Krzyska syn się urodził, jak nie wypić? U Darka urodziny, to i ja wzniósłem toast… A Marek na działce częstował — nie wypadało odmówić…
Potem urodził się syn — Bartek. Ale ojcostwo wcale Mariusza nie otrzeźwiło. Coraz rzadziej pojawiał się w domu, unikał dziecka.
— Dlaczego nie spędzasz czasu z synem? — pytała z wyrzutem Kinga.
— Sam mówisz: „nie zionąć na niego alkoholem”. Więc nie podchodzę — odpowiadał, machając ręką.
— To przestań pić! Ile można? — łzy spływały jej po policzkach.
Minęło osiem lat. Alkohol stał się nieodłączną częścią życia Mariusza. Pracę tracił jedną po drugiej. Kinga ciągnęła wszystko sama, na szczęście Barbara pomagała — kupowała wnukowi ubrania, dorzucała się do rachunków.
— Kinga to skarb — narzekała Barbara swojej siostrze. — A syn… coraz gorzej. Nie poznaję go.
Mariusz stał się cieniem dawnego siebie: wychudzony, bez zębów, bez zainteresowania życiem. Ani miłości, ani troski — nic nie zostało.
— Rozwiedź się z nim — radzili wszyscy: koleżanki, współpracownicy, choćby sąsiedzi.
Ale Kinga żałowała męża. Jak bezdomnego psa. Aż w końcu zrozumiała, iż Bartek rośnie, patrzy, uczy się, i sam już nie chce wracać do domu, gdzie śmierdzi nieszczęściem.
Wtedy powiedziała teściowej:
— Barbaro, nie mogę już dłużej. Rozwodzę się.
— Może go leczyć? — cicho poprosiła. — Może jeszcze nie za późno?
— Jak długo wy swojego leczyliscie? — gorzko się uśmiechnęła Kinga. — Chcę, by syn wyrósł na innego człowieka. Lepiej, żeby w ogóle nie widział ojca.
Barbara tylko westchnęła:
— No i gdzie on pójdzie… Oczywiście do nas. Cóż, u mnie się pomieści.
Ale był jeszcze jeden powód. Kinga od dawna czuła sympatię do kolegi z pracy — Jacka. Pojawił się w ich dziale niedawno: wysportowany, jasnowłosy, z przenikliwymi niebieskimi oczami i rzadko spotykaną dziś uprzejmością. Rozwiedziony, bez awantur, przyjechał z innego miasta do ojca. Kobiety w biurze — jedne dyskutnie, inne otwarcie — próbowały zwrócić jego uwagę, ale Jacek trzymał dystans.
Gdy Kinga złożyła pozew rozwodowy, Mariusz choćby się nie zdziwił. Torby pod drzwiami, krótka rozmowa — i poszedł. Do rodziców.
A dwa tygodnie później Jacek podszedł do niej po pracy:
— Kinga, może kawę? Po prostu porozmawiamy.
Skinęła, policzki jej zaróżowiły się. Siedzieli w kawiarni, między lekkim śmiechem a poważnymi słowami nagle padło:
— Od razu wiedziałem, iż nie jesteś tylko koleżanką z pracy. Jesteś moim przeznaczeniem — powiedział.
Od tamtego wieczoru wszystko się zmieniło. Tak, w biurze szeptano. Zwłaszcza Beata:
— No proszę, nasza skromnisia i Jacka sobie zabrała… A ja tyle starań…
Kinga tylko wzruszała ramionami. Nie musiała nic tłumaczyć.
Wkrótce Jacek oświadczył się. Skromny pierścionek, szczere spojrzenie, i serce znów zabiło mocniej.
W sobotę zaprosiła teściową. W domu pachniało drożdżówkami, na stole parowała herbata.
— Mam nowinę — powiedziała Kinga, serce waliło jak młot. — Wychodzę za mąż. Za Jacka.
Barbara na chwilę zastygła. A potem… objęła ją ze łzami:
— No wreszcie… Córeczko, zasłużyłaś na szczęście. Pomogę ci z przygotowaniami. Zrobimy najpiękniejsze wesele!
Siedziały przy stole, omawiając suknię, kwiaty, gości. I Kinga czuła, iż nie została z byłą teściową — zyskała przyjaciółkę. A Barbara — córkę, której nie urodziła, ale którą pokochała całym sercem.
*Dzisiaj zrozumiałem, iż czasem trzeba odejść, żeby znaleźć to, co prawdziwe. Cierpienie nie jest miarą miłości — ale czyż nie można kochać mądrzej?*