Czy jedzenie uratuje świat

nn6t.pl 2 miesięcy temu

Powiada się, iż niektórym nic się w życiu nie przydarza, tymczasem innym coś przytrafia się nieustannie. Przygody dystrybuowane są nierówno i podobno najwięcej przypada artystkom – tak przynajmniej twierdzą same zainteresowane. Każda profesja wytwarza adekwatne dla siebie przekonania o naturze świata: profesjonalny światopogląd, w którym ludzie przypisują sobie najważniejsze kompetencje dla podtrzymania rzeczywistości. I tak policjanci uważają się za cienką niebieską linię, która oddziela cywilizację od barbarzyństwa, krytyczki literackie za cienką czerwoną linię, która oddziela literaturę od grafomaństwa, a kucharze za czarną patelnię, która odsmaża posiłek od zatrucia pokarmowego. I w tym szaleństwie jest metoda, która – jak każda – ma liczne odstępstwa, wypływają one na wierzch po dłuższym gotowaniu. Powiada się, iż wszyscy ludzie mają swoje za uszami, ale nie wiem, co to znaczy. Anatomicznie – mają tam móżdżek, który odpowiada za precyzję ruchów niezbędną do trafienia łyżką do ust.

Piotr Puldzian Płucienniczak, czy jedzenie uratuje świat?, z cyklu: „Czego nie wiemy”, akryl na płótnie, 100 x 100 cm, 2023. fot: Marta Matysiak.

Takie właśnie myśli i sofizmaty pojawiły się na talerzu mojej świadomości, gdy usłyszałem od spotkanej na ulicy osoby, iż jedzenie uratuje świat. Wystarczy jeść dobrze, powiedziała osoba prowadząca kuracje dietetyczne, by zacząć ratunek świata od samego siebie. W obliczu tak poważnych sentencji milczę, by uszy miały czas wchłonąć i przetrawić ich treści. W torbie niosłem kanapkę z popularnej sieci sklepów, która to kanapka nie miała kwalifikacji, by uratować cokolwiek, a nie wziąłem przecież najtańszej. Tego typu ulotny posiłek to ciężka proza życia, które pod presją spraw do załatwienia gnie się i łamie jak zmoknięta fryta.

Tymczasem dobry obiad to poezja. Obżerać się! Noc uciech niech na ulicę spływa! Nieprawdą jest, jak przekonywał Auden – wbrew swojej zawodowej ideologii – iż nic nie zdarza się za sprawą poezji. Dobry obiad ma wielką moc sprawczą, przede wszystkim napędza istotę żywą do czasu następnego ucztowania, ale to nie wszystko.

Posiłek łączy nas ze światem. Zamorski glutaminian monosodowy, sprowadzany zza południowych wzgórz nabiał, ukraińskie zboża techniczne redystrybuowane przez spekulantów, mięso z ogromnych hodowli budowanych przez amerykańskich inwestorów, mikroplastik pozyskiwany z organicznej bliskowschodniej ropy oraz sól z ostatniego himalajskiego lodowca. Związki organiczne z całej planety wpadają do naszego przewodu pokarmowego zapraszane gestem gryzienia: świat w jednym kęsie. Musimy wyjść ze szklanki letniej lokalności i ugościć się we wrzącym tyglu.

Pomyślmy o posiłku nie jak o jednym wersie, ale modernistycznym poemacie, w którym wersyfikację ustala indeks giełdy rolnej i towarowej. Ujmijmy jedzenie jako biografię jednostki (indywidualną sumę spożywczą śniadań, drugich śniadań, obiadów, deserów i wieczerzy, nie pomijając przy tym przekąsek między posiłkami) albo opowieść o narodzie (społeczną sumę produktów żywnościowych trawionych w ciągu danej doby bądź kwartału). Wielkie liczby budzą wielki apetyt, ale od przesytu może się zrobić niedobrze. Takie myśli targały moją cielesnością, kiedy przycupnięty na ławce w parku odwijałem kanapkę z folii i tektury.

Potrzebny jest pożywny fundament. Zbudujemy na nim piramidę żywienia, z której pomocą przystąpimy do ratowania świata. Albo inaczej: kilka piramid, dla wszystkich i każdej po jednej. Ludzie lubią jeść różne rzeczy i nie wciśniemy wszystkim tej samej kromki chleba. Dzięki ofiarnej postawie badaczy i badaczek wiemy, co spożywają w dzień powszedni osoby zameldowane na terytorium państwa polskiego. 92,6% wcina chleb, 67,3% wędliny, 58,5% warzywa surowe całe i skrojone w surówce, 49,8% mięso, a 43,9% zupę (za wyjątkiem mlecznej). Pełnowartościowe dane przynosi również pytanie o popularne potrawy: najczęściej jada się w Polsce sałatkę jarzynową z majonezem, kopytka, kaszankę i zsiadłe mleko z ziemniakami. To już jest kawałek karty dań, z którego można wysmażyć kuchnię narodową. Każda osoba w narodzie i poza nim winna mieć wstęp do kuchni, by móc sobie coś upichcić. Osoby gotujące nie lubią, kiedy ktoś im się kręci pod spatulą i podjada z gara, tymczasem gastrodemokracja wymagałaby równego rozłożenia ciasta. Czytelniczka dostrzeże, iż mięsiwo i pochodne nie dominują wcale w opisanym polskim jadłospisie, zresztą szeroka dostępność wegańskich podrobów odróżnia nas od krwiożerczych sąsiadów. To apetyczna wiadomość dla wielu czworonogów.

Wiemy (choćby z Czego nie wiemy w „Notesie” nr 143), iż osoby pojedzone są łagodniejsze i mniej skore do wyrządzania innym krzywdy. To zupełnie zrozumiałe. Zwierzę dobrze odżywione nie czuje potrzeby poszukiwania jedzenia ani kłopotów, woli spocząć pod drzewem albo przejść się na krótki spacer. Dostarczenie każdemu człowiekowi odpowiedniej porcji kalorii i witamin byłoby solidnym krokiem w stronę pokoju na świecie. Wszystkich kłótników nie uspokoimy bułką z serem i pomidorem, ale część może uda się powstrzymać od waśni. Bezpieczeństwo żywnościowe to nie tylko swobodny dostęp do pokarmu, ale też wolność od kłopotów, które wynikają z jego braku.

Sprawa jest szczególnie istotna dla osób, które w najbliższej okolicy nie posiadają źródeł dobrego pożywienia, a jest takich regionów kilka. Jedni siedzą na żywieniowej pustyni, gdzie nie ma nic sensownego do zjedzenia, inni topią się w żywieniowym bagnie, gdzie dostępne są tylko piwo i kebab. Kiedy za oknem miałem warzywniak w nielegalnie postawionej budzie, żywiłem się warzywem świeżo wyrwanym porze roku. Niestety, gdy zacisnęły się na nim żelazne szczęki władzy, dieta biedrończana uczyniła ze mnie ascetę i niejadka, który zadowala się byle sklepową bułką. Wystandaryzowana przez zespół logistyków europaleta smaków na twarzy największego smakosza wymaluje wyraz zakwaszenia.

Osoby średniowieczne wysoce ceniły sobie koncept Kukanii, krainy, w której potrawa była podawana przez gołębie bezpośrednio do paszczy, a na wystawionych przy majdanie stołach dojrzewały sery, miękło awokado, natomiast banany utrzymywały satysfakcjonujący, nieprzejrzały stan skupienia. Fantazja taka jest zasadna i usprawiedliwiona, jeżeli nie mamy dostępu do regularnych i smacznych posiłków. Dziś jednak może sprawiać wrażenie nadmiernie tłustej i zawierającej dużą ilość soli bądź syropu z fruktozy.

Prawda jest bowiem taka, iż w XXI wieku nieopatrznie zrealizowaliśmy średniowieczną fantazję, mamy dostęp do Kukanii, w której kaloria jest dostępna w cenie co najmniej przystępnej. Pączek 75g zawiera 250 kcal i kosztuje od jednego do pięciu złotych. Przyjmijmy, iż cztery. Zatem jedna kaloria kosztuje szesnaście dziesięciotysięcznych grosza. Piastowscy protoplaści, którzy w pocie czoła rabowali sioła i grody, mogli tylko pomarzyć o takiej ofercie. Ale to przecież nie o jeden pączek chodzi, tylko ratowanie świata, bo nie wszędzie na globie dostępne są pączki w dumpingowych cenach.

Z jednej strony zależy nam, aby każda osoba na Ziemi miała dostęp do taniego pączka smażonego w tłuszczu roślinnym, z drugiej jednak, aby miała większy wybór potraw niż tylko tuczące wypieki. Drobni producenci to małe piwo dla żywnoościowych korporacji. Myślę, iż jedzenie nie uratuje świata, jeżeli nie ma w tym interesu firma, która je wytwarza. Jaką przyszłość świata reprezentuje sobą zjedzona na ławce kanapka? Trudnostrawne pytanie.

Czym jest posiłek, który nie ocala narodów ani ludzi? Ucztą pijaków, którzy zaraz wpadną do przydrożnego rowu. Czy jedzenie uratuje świat?

Nie wiemy.

Piotr Puldzian Płucienniczak – artysta, wydawca, socjolog. Prowadzi wydawnictwo Dar Dobryszyc i zajęcia na Wydziale Badań Artystycznych. Lubi zupki chińskie, ale tylko te dobre i wykwintne.

Idź do oryginalnego materiału