Wiedziałam, iż zadzwonisz, mamo…
Telefon zadzwonił akurat w środku wykładu. Zosia wyjęła go z kieszeni, spojrzała na ekran i odrzuciła połączenie. Ale telefon znów się odezwał.
„Nowak, miej litość. Wyłącz telefon albo odpowiedz” – powiedziała z irytacją wykładowczyni.
„Odpowiem. Mogę wyjść?” – Zosia spojrzała w stronę drzwi.
„Wyjdź” – westchnęła profesor.
„Milena, co się stało? Mam zajęcia” – zapytała Zosia, wychodząc na korytarz.
„Zosiu… Twoi rodzice mieli wypadek” – drżącym głosem powiedziała Milena.
„Co?” – Zosia zbladła.
„Przyjedź jak najszybciej.”
Zosia wróciła do sali, blada i roztrzęsiona, wrzuciła podręcznik i zeszyt do torby i ruszyła do drzwi.
„Nie masz nic do powiedzenia, Nowak?” – głos wykładowczyni dogonił ją już w progu.
„Przepraszam, muszę iść” – Zosia otworzyła drzwi i wybiegła.
„Zosia, co się dzieje? Co się stało?” – Krzysiek dogonił ją przy schodach.
„Nie wiem. Milena dzwoniła, powiedziała, iż rodzice mieli wypadek, kazała przyjechać.”
„Żyją? Jadę z tobą.”
„Krzysiek, nie musisz…”
„Może będziesz potrzebować pomocy. Daj telefon, zamówię taksówkę” – Zosia dopiero teraz zauważyła, iż wciąż ściska telefon w dłoni.
„Boże, tylko niech żyją” – szepnęła, podając Krzysiowi komórkę.
Przez całą drogę do domu Zosia nerwowo szarpała pasek torby. Krzysiek położył dłoń na jej dłoniach, uspokajająco.
„Proszę, jedź szybciej” – poprosiła taksówkarza. Wydawało jej się, iż jadą strasznie wolno.
„Nie mogę, wszędzie kamery” – spokojnie odpowiedział kierowca.
„Zapłacę za mandat, tylko proszę, przyspiesz” – powiedziała Zosia, ledwo powstrzymując łzy.
„Ech…” – westchnął kierowca i dodał gazu, wyprzedzając inne samochody. – „Jak się rozbijemy, to razem.”
Wreszcie dotarli. Krzysiek płacił taksówkarzowi, a Zosia już biegła w stronę bramy.
Milena zobaczyła ich przez okno, wyszła na ganek dużego, piętrowego domu. Miała łzy w oczach, ręce przyciśnięte do piersi.
„Żyją?” – Zosia wbiegła na ganek, stanęła przed nią.
„Lech Janowicz zmarł na miejscu, a Magdalena jest w szpitalu.”
„Czemu od razu nie powiedziałaś? W którym szpitalu?”
„W pierwszym.”
„Krzysiek, taksówka odjechała?” – Zosia odwróciła się do niego.
„Zaraz wraca.” – Krzysiek wyciągnął telefon i wybrał numer. – „Jeszcze jesteście? Proszę wrócić…”
Zosia już się nie spieszyła. Płakała na tylnym siedzeniu taksówki, wtulona w ramię Krzysztofa.
Do sali, gdzie leżała matka, nie chcieli jej wpuścić.
„To moja mama! Proszę mnie wpuścić! Chcę ją zobaczyć” – Zosia szlochała, przekonując lekarza.
„Jest w ciężkim stanie, nieprzytomna.”
„Proszę, niech ją zobaczę” – błagała.
„Dobrze. Tylko bez histerii i krzyków” – uprzedził doktor i zaprowadził ich na intensywną terapię.
Później znów jechali taksówką, tym razem do domu.
„Mamusiu… ona przeżyje, prawda?” – pytała Zosia Krzysztofa. – „Nie mam już nikogo. Nikogo.”
„A Milena? To chyba twoja krewna?” – zapytał Krzysiek.
„Gospodyni. Pracuje u nas od lat, stała się jak rodzina. Mówiłam tak, żeby nikt nie wiedział.”
„Dlaczego?”
„Wszyscy w naszej grupie mają gospodynie? I jak myślisz, jakby na mnie patrzyli, gdyby się dowiedzieli?”
Resztę drogi jechali w milczeniu. Pod domem Krzysiek też chciał wysiąść, ale Zosia go powstrzymała.
„Nie trzeba, zadzwonię jutro” – powiedziała i weszła do domu.
Milena wyszła z kuchni na jej spotkanie.
„No i co? Widziałaś mamę?”
„Tak. Jest w śpiączce.”
„Boże, Zosiu…” – Milena przytuliła ją i wybuchnęła płaczem. – „Musimy wierzyć, iż Magdalena wyzdrowieje. Pogrzebem Lecha zajmie się firma. Już dzwonili” – mówiła, gładząc Zosię po plecach. – „Co za nieszczęście. Jaki wspaniały człowiek był twój ojciec. Nigdy nie podniósł głosu, zawsze uprzejmy, spokojny…”
Zosia zostawiła Milenę, by wypłakała się sama, a sama poszła na górę, położyła się na łóżku i skuliła w kłębek.
Milena obudziła ją o świcie. Po jej zapłakanym spojrzeniu Zosia od razu zrozumiała, co się stało.
„Właśnie zadzwonili. Zmarła w nocy… Niech spoczywa w pokoju” – zaczęła zawodzić Milena, żegnając się szybko. – „Jak to możliwe, Zosiu?”
Później siedziały razem w kuchni.
„Zostałam zupełnie sama” – szepnęła Zosia.
„Zostanę z tobą na trochę. A potem… wybacz, jestem już stara, czas na emeryturę. Pracuję u was trzydzieści lat. Zaczynałam jeszcze za czasów Jana, twojego dziadka, ojca Lecha.”
Minęły pogrzeb, dziewięć dni, czterdzieści. W domu przestali pojawiać się ludzie, koledzy i przyjaciele ojca. Stopniowo ucichł domowy telefon. Dom wypełniła przytłaczająca cisza.
Zosia chodziła na zajęcia, bo zmuszał ją Krzysiek, inaczej leżałaby w pokoju, wpatrzona w ścianę. Milena też zmuszała ją do jedzenia. Groziła, iż jeżeli Zosia nie zje choć łyżki rosołu, odejdzie. A po co ona tutaj? Gotuje, a nikt nie je.
Więc Zosia jadła, by nie zostać sama w wielkim domu.
Siedziały z Mileną w kuchni. Przed nimi stygła herbata, której żadna nie tknęła. Ciszę przerwała Milena.
„Przysięgłam twoim rodzicom, iż nigdy ci nie powiem. Ale ich już nie ma, więc jestem wolna od przysięgi. I lepiej, żebyś znała prawdę. Niech mi wybaczą Lech i Magdalena.” – Milena przeżegnała się.
„Jaką prawdę? Jaką przysięgę?” – zapytała zmęczona Zosia.
I wtedy, gdy wydawało się, iż świat na zawsze pogrążył się w ciszy, telefon znów zadzwonił, a w słuchawce rozległ się znajomy, choć dawno niesłyszany głos: “Cześć córeczko, możemy porozmawiać?”.