Dar ratowania: jak jedno spotkanie na przystanku przywróciło życie mojej córce
Kiedy ja i Piotr zostaliśmy rodzicami córeczki, cały personel szpitala nie mógł się nią nacieszyć. Była jak z obrazka – maleńka buzia z idealnymi rysami, nosek jak guziczek, uszka jak wyrzeźbione, a oczy… oczy miała wyjątkowe – błękitne jak chabry, czyste, patrzące prosto w duszę, jakby już wszystko rozumiała w tym świecie.
Na początku wszystko było w porządku. Dziewczynka trzymała główkę już w drugim miesiącu, a w czwartym próbowała wstawać na nóżki. Cieszyliśmy się jej postępami, planowaliśmy przyszłość, nie wiedząc, iż tuż za rogiem czai się nieszczęście. Gdy skończyła pół roku, na szyjce pojawiła się dziwna guzowatość. Duża, twarda. Lekarze tylko wzruszali ramionami – nikt nie potrafił nic konkretnego powiedzieć. Robiliśmy okłady, smarowaliśmy maściami, biegaliśmy po gabinetach – bez skutku. Córka stała się marudna, prawie nie jadła, ciągle płakała, w nocy nie spała. Kołyszyłam ją do rana. A lekarze wciąż powtarzali – wszystko w porządku, wyniki dobre, krew czysta.
Poszłam do znachorek – na próżno. Zaczynałam tracić nadzieję.
Kiedy córka miała półtora roku, zdarzyło się coś, co nazywam cudem. Tego dnia jechałyśmy do mojej mamy. Stałyśmy długo na przystanku – autobus się spóźniał. Dziewczynka siedziała w wózku, blada i smutna. Nagle podeszła do nas kobieta. Postawna, z warkoczem upiętym w koronę, w kwiecistej sukience. Mocno zbudowana, z niebieskimi oczami i spojrzeniem, które było proste, a jednocześnie niezwykle ciepłe.
Spojrzała na córkę i powiedziała ze współczuciem:
— Biedne dziecko. I ty, matko, też biedna. Nie je, nie śpi, męczy się?
Skinęłam. A ona nagle:
— Ja takie leczę. jeżeli nie pomogę, niedługo zgaśnie. jeżeli chcesz ją uratować – przyjdź przed zachodem słońca. Jestem babcia Kasia. Mieszkam tu, za rogiem. Weź ze sobą kilkanaście jajek, świeżych.
Powiedziała i odeszła na koniec przystanku. Stała odwrócona, jakby czuła, iż waham się. I rzeczywiście wahałam się. Kolejna znachorka? Oszuka, nastraszy, zabierze pieniądze. A jednak… coś mnie ukłuło. Jakbym wiedziała – jeżeli nie pójdę, nigdy sobie tego nie wybaczę.
Mama, gdy usłyszała, tylko pokiwała głową:
— Idź. A nuż pomoże. jeżeli zażąda za dużo, powiesz „nie”.
Poszłam. Kupiłam jajka, znalazłam dom. Niski domek z zielonymi okiennicami, kwiatami pod oknami, w podwórku winna latorośl i kojec, w którym bawiła się może trzyletnia dziewczynka.
— No i przyszłaś – wyszła babcia Kasia. – A myślałam, iż się rozmyślisz. Nie lubię się narzucać, ale tym razem serce mi nie pozwoliło. O, Zosię wyleczyłam – przywieźli ją aż spod Gdańska, po miesiącu już na nogach stała.
Zosia, słysząc pochwałę, klasnęła w rączki i próbowała wstać, trzymając się prętów. Żywa, uśmiechnięta dziewczynka.
— Chodźmy do kuchni – zaprosiła babcia Kasia. Zamarłam.
— A ile pani bierze?
— Ani złotówki – machnęła ręką. – Ludzie dają, co chcą. Dobra za pieniądze nie robię. Żal mi dzieci. Dorosłych nie leczę – niech zbierają, co posiali. A dzieci są niewinne.
Usiadłyśmy w kuchni. Postawiłam córkę na dywaniku, a babcia Kasia wzięła jajka i zaczęła nimi „wyciągać” – od nóg w górę, po kręgosłupie, po stawach, po głowie. Szeptała, jakby rozmawiała z wiatrem: „Wyjdź, chorobo-niedołęstwo, z bolącego ciała, z białej kości, z czerwonej krwi…” Córka patrzyła uważnie, próbowała złapać jajko.
Potem rozbiłyśmy jajka do szklanek z wodą. W świetle słonecznym na każdym żółtku pojawił się wyraźny krzyż, a w białku bulgotały bąbelki, jak małe fontanny.
— Widzisz? – pokazała babcia Kasia. – Śmiertelne zamówienie. Ludzie Boga się nie boją. Tak, ciężko było. Ale nic. Dziecko uratujemy.
— Kto to zrobił? – spytałam.
— Teraz nie powiem. Ile razy mówiłam – tyle nieszczęść potem było. Niech Pan Bóg się tym zajmie. Moja robota – ratować.
Przeszłyśmy trzy cykle – po dziesięć dni każdy, z przerwami. Najpierw zniknęły krzyże, potem bąbelki. A córka zaczęła się zmieniać. Spała lepiej, jadła, śmiała się. PolaDziś moja Marysia ma dziewiętnaście lat, studiuje w Krakowie, a ja wciąż dziękuję losowi za to, iż spotkałyśmy babcię Kasię na tamtym przystanku.