Cud ocalenia: jak spotkanie na przystanku uratowało życie mojej córki

polregion.pl 15 godzin temu

Dar ratunku: jak jedno spotkanie na przystanku przywróciło życie mojej córce

Gdy ja i Igor zostaliśmy rodzicami dziewczynki, cały personel szpitala nie mógł przestać się nią zachwycać. Wyglądała jak z obrazka: maleńka twarz o regularnych rysach, nosek jak guziczek, uszka starannie wykrojone, a oczy… oczy były niezwykłe – bławatkowe, czyste, patrzące prosto w duszę, jakby już rozumiały wszystko na tym świecie.

Na początku wszystko szło dobrze. Córka trzymała główkę już w drugim miesiącu, a w czwartym próbowała stawać na nóżki. Cieszyliśmy się jej postępami, snuliśmy plany, nie podejrzewając, iż tuż obok czai się nieszczęście. Gdy malutka skończyła pół roku, na jej szyi pojawiła się dziwna guzowatość. Duża, twarda. Lekarze tylko wzruszali ramionami – nikt nie potrafił nic konkretnego powiedzieć. Robiliśmy okłady, smarowaliśmy maściami, biegaliśmy po gabinetach – bez efektu. Córka stała się marudna, prawie nie jadła, płakała bez przerwy, w nocy nie spała. Kołysałam ją na rękach do świtu. A lekarze wciąż powtarzali, iż wszystko jest w porządku. Krew w normie, wyniki czyste.

Poszłam do znachorek – na próżno. Ogarniała mnie rozpacz.

Gdy córeczka miała półtora roku, zdarzyło się coś, co nazywam cudem. Tego dnia pojechałyśmy do mojej mamy. Długo stałyśmy na przystanku – autobus się spóźniał. Dziewczynka siedziała w wózku, smutna, blada. Nagle podeszła do nas kobieta. Krępa, z warkoczem upiętym w koronę, w bawełnianej sukience. O syberyjskim typie urody, z niebieskimi oczami i spojrzeniem prostym, a zarazem niezwykle ciepłym.

Spojrzała na córkę i powiedziała ze współczuciem:

— Biedne dziecko. Biedna z ciebie matka. Nie je, nie śpi, męczy się?

Skinęłam głową. A ona nagle dodała:

— Takie leczę. niedługo zupełnie zgaśnie. jeżeli chcesz ją uratować – przyjdź przed zachodem słońca. Jestem babcia Kasia. Mieszkam tu, za rogiem. I weź ze sobą dziesięć jajek, świeżych.

Powiedziała to i odeszła na koniec przystanku. Stała odwrócona plecami, jakby wyczuwała moje wahanie. I rzeczywiście się wahałam. Kolejna znachorka? Oszuka, wystraszy, weźmie pieniądze i zniknie. A jednak… coś mnie ukłuło. Jakbym poczuła, iż jeżeli teraz nie pójdę, nigdy sobie tego nie wybaczę.

Mama, gdy jej o tym opowiedziałam, tylko pokiwała głową:

— Idź. Może akurat pomoże. A jeżeli zażąda dużo – powiesz „nie”.

Poszłam. Kupiłam jajka, dotarłam pod wskazany adres. Mały domek z zielonymi okiennicami, kwiaty pod oknami, w ogródku winorośl i kojec, w którym bawiła się może trzyletnia dziewczynka.

— No, przyszłaś – wyszła babcia Kasia. – A ja już myślałam, iż nie przyjdziesz. Nie lubię się narzucać, ale serce mi nie pozwoliło odejść. Ot, Joasię wyleczyłam – przywieźli ją aż z Koszalina, po miesiącu już stawała na nóżki.

Joasia, usłyszawszy pochwałę, zaczęła klaskać w rączki i próbowała się podnieść, trzymając się szczebelków kojca. Żywa, radosna dziewczynka.

— Chodźmy do kuchni – zaprosiła babcia Kasia. Zamarłam.

— A ile pani bierze?

— Ani złotówki – machnęła ręką. – Kto co da. Nie robię dobra za pieniądze. Żal mi dzieci. Dorosłych nie leczę – niech zbierają, co posiali. A dzieci są niewinne.

Usiadłyśmy w kuchni. Postawiłam córkę na dywaniku, a babcia Kasia wzięła jajka i zaczęła „wykręcać” – od nóg w górę, po kręgosłupie, po stawach, po główce. Szeptała, jakby rozmawiała z wiatrem: „Wyjdź, słabości, z bolącego ciała, z białej kości, z czerwonej krwi…” Córka patrzyła uważnie, próbowała złapać jajko.

Potem rozbiłyśmy jajka do szklanek z wodą. W świetle słonecznym wpadającym przez okno na każdym żółtku wyraźnie odznaczał się krzyż, a w białku bulgotały bąbelki, jak małe fontanny.

— Widzisz? – pokazała babcia Kasia. – Na śmierć zrobione. Ludzie Boga się nie boją. Tak, ciężko ci było. Ale nic. Dziecko uratujemy.

— Kto to zrobił? – zapytałam.

— Teraz nie powiem. Ile razy chciałam – tyle nieszczęść potem było. Niech Pan Bóg sądzi. Moja sprawa – ratować.

Przeszłyśmy trzy kuracje – po dziesięć dni każda, z przerwami. Najpierw zniknęły krzyże, potem bąbelki. I córka zaczęła się zmieniać. Spała lepiej, jadła, śmiała się. Policzki nabierały rumieńców.

— A pani te jajka zjada? – spytałam kiedyś.

— Broń Boże – roześmiała się. – Świniom daję. One się nie boją.

Potem opowiedziała, jak otrzymała dar. Od matki. A ta od swojej. Miała złą siostrę, która chciała ten dar przejąć, ale matka przekazała go Kasi – bo wiedziała, iż dobroć jest ważniejsza niż moc. Siostra próbowała ukraść modlitwę, ale nic z tego nie wyszło. Dar to nie tekst, tylko serce.

Podczas naszej kuracji Joasia nauczyła się chodzić. Jej oczy błyszczały. Potem wyjechała – ojciec ją zabrał. Przywiózł w zamian skrzynki truskawek, ryby, masło, miód.

— Widzisz, jak podziękował – westchnęła babcia Kasia. – A ja tę dziewczynkę w sercu zostawiłam.

I wreszcie przyszło zakończenie. Po ostatnim „wykręcaniu” – na jajkach nie było ani śladu pęcherzyków. Córka była zdrowa.

Dziś ma już dziewiętnaście lat. Mądra, piękna. Uczy się języków, maluje, marzy o wyjeździe do Krakowa. Patrzę na nią – i nie wierzę, iż mogłam ją stracić. Że to wszystko nie był zły sen. I za każdym razem, gdy przechodzę obok tamtego przystanku, przypomina mi się babcia Kasia. I szepcę w duchu: „Dziękuję”.

Bo wtedy uratowała nie tylko moją córkę. Uratowała moje macierzyństwo. Moje życie.

Idź do oryginalnego materiału