„Nie, no coż, żyję spokojnie i szczęśliwie. Sama…” – mawia Natalia, trzydziestopięcioletnia kobieta, która nigdy nie pracowała. Nigdy, od czasu szkolnych ław. Jak wszyscy skończyła liceum, potem przeszła przez uczelnię, wybierając modny kierunek – zarządzanie. Rodzice Natalii zawsze mieli nadzieję, iż z niej „coś będzie”, ale być może genetyka zadecydowała, a może los – praca nigdy jej nie interesowała.
Z trudem ukończyła studia, a ostatnie egzaminy zdała tylko dzięki finansowej pomocy ojca, który chciał, żeby jego córka miała dyplom. Ten dyplom trafił na półkę i leży tam do dziś. Natalia nigdy nie zamierzała pracować w zawodzie. Na pytania rodziców odpowiadała krótko: „Szukam pracy”. Na szczęście konto bankowe było regularnie zasilane przez ojca lub matkę.
Mieszkanie miała od osiemnastych urodzin, prezent od ojca, który jeszcze wtedy miał nadzieję, iż córka znajdzie swoje miejsce w świecie. Kiedyś się poddał. „Nie wszyscy muszą być geniuszami” – mówił. „Ktoś musi być po prostu ładny.” A Natalia była ładna, choćby bardzo. Miała wielu adoratorów, ale żaden z nich nie odważył się poprosić o jej rękę. Zresztą, jej to nie przeszkadzało.
„Małżeństwo? Co takiego ma małżeństwo, czego nie widziałam? Brudne skarpetki i zupa na obiad? Nie, dziękuję! Żyję spokojnie, szczęśliwie i wszystko mi pasuje!” – mówi z uśmiechem.
Trzeba jej jednak przyznać, iż miała złoty charakter. Zawsze gotowa pomóc, oddać ostatnie pieniądze, jeżeli ktoś by o to poprosił. Była harmonijna, pogodzona z życiem i sobą. Jedynie nieco leniwa. Sama o sobie mówiła ze śmiechem:
„Dziewczyny, ja po prostu nie chcę pracować. Naprawdę. Ani za mąż wychodzić, ani dzieci mieć. Jestem szczęśliwa. Śpię, ile chcę, jem, co chcę, robię, co chcę. I wszystko mi pasuje.”
I rzeczywiście, nikt nigdy nie widział Natalii w złym humorze. Zawsze miała przy sobie adoratora, który zapełniał jej życie drobnymi luksusami: nowy samochód, futro czy torebka.
„Co mogę zrobić z biedakiem? Raj w szałasie? Nie, dziękuję! Żyjemy tylko raz!” – śmiała się, kiedy koleżanki próbowały przemówić jej do rozsądku.
Janka, rówieśniczka Natalii, była jej zupełnym przeciwieństwem. Miała męża, dwójkę dzieci – trzynastoletniego syna i pięcioletnią córkę. Męż pracował w urzędzie, a Janka w biurze. Jej dzień zaczynał się o wpół do piątej rano. Musiała nakarmić rodzinę, zawieźć dzieci do szkoły i przedszkola, a potem biec do pracy. Po pracy odbierała córkę z zajęć, robiła zakupy i wracała do domu gotować obiad. W weekendy sprzątała i robiła zakupy na tydzień.
Mimo wszystko Janka zawsze starała się znaleźć czas na spotkania z przyjaciółkami. Raz w tygodniu przy kawie opowiadała o sukcesach swoich dzieci i codziennych zmaganiach.
„Jak ja mam dość! Dziewczyny, kiedy się to wszystko skończy? Praca, dom, kredyty…” – mówiła czasem, zanim znów z uśmiechem wracała do swoich obowiązków.
Pewnego dnia, po wyjściu Janki ze spotkania, Natalia spojrzała na swoje idealne paznokcie i westchnęła:
„A jednak Janka jest szczęśliwa. Ma faceta, dwójkę dzieci… Przychodzę do pustego mieszkania i tak mi smutno…”
Spojrzałam na nią zaskoczona. Coś takiego od niej słyszałam po raz pierwszy. Ale chwilę potem Natalia była już sobą: elegancką, pewną siebie kobietą.
„Dobra, Kasia, ja lecę. Mam jogę, trzeba dbać nie tylko o ciało, ale i o umysł!” – powiedziała, śmiejąc się, i ucałowała mnie na pożegnanie.
Zostałam sama, rozmyślając, czym adekwatnie jest szczęście. Jak nauczyć się doceniać to, co mamy? I czy można nie przywyknąć do dobrego? Warto czasem o tym pomyśleć.