Czekaliśmy na to spotkanie całą wieczność. Minęło dokładnie dziesięć lat od ostatniego dzwonka w naszej wiejskiej szkole pod Lublinem, i oto — prawie cała nasza 11-B znów zebrała się w dobrze znanej klasie. Wszyscy, oprócz Wojtka, którego los rzucił w ciągłe podróże służbowe, i Elżbiety, która została w domu z noworodkiem.
A potem drzwi się otworzyły — i weszła.
Jagoda.
Ta sama. Ta, dla której połowa klasy kiedyś traciła oddech. Ta, której uśmiech na korytarzu wywracał świat do góry nogami. I oto znów była z nami. Tylko teraz z pierścionkiem na palcu i z tym samym łagodnym uśmiechem, który zdawał się nie podlegać czasowi.
— Krzysiek, ty się w ogóle nie zmieniłeś! — rzuciła przez stół.
Chciałem odpowiedzieć coś błyskotliwego, ale w gardle zaschło. Zupełnie jak wtedy. Tylko iż teraz już nie mieliśmy siedemnastu lat.
W jedenastej klasie my, chłopaki, zachowywaliśmy się jak głupcy. Sześciu dorodnych łobuzów bez pamięci kochało się w tej samej dziewczynie. W Jagodę. Mądra, piękna, najlepsza uczennica. A przede wszystkim — miała w sobie jakieś światło. Przyjaźniła się ze wszystkimi, z nikim nie flirtowała, nikogo nie wyróżniała. I to doprowadzało nas do szaleństwa jeszcze bardziej.
— Czego się za nią uganiacie jak psy za kiełbasą? — syczała złośliwie Ola Nowak, dziewczyna z sąsiedniej ławki.
— A tobie zazdrość gryzie? — odgryzał się Tomasz.
Wtedy nie zauważyłem, jak zaciśnięte miała dłonie. Nie zrozumiałem, iż jej oczy błyszczą nie ze złości — tylko od łez.
Jagoda coraz częściej zostawała po lekcjach z Rafałem Kowalskim. Cichy, skromny, niewidoczny. Takim, o których zwykle mówi się „nic specjalnego”. Ale to on nosił jej torbę. Chodził z nią do biblioteki. I słuchał.
— Co ona w nim znalazła? — kipiałem. — Przecież to szmata!
— Za to ma więcej cierpliwości niż my wszyscy razem — uśmiechał się krzywo Tomasz.
Dziewczyny strasznie jej zazdrościły. Zwłaszcza Ola. Nie widzieliśmy tego — byliśmy zbyt zaślepieni. A potem stało się coś, co nas ostatecznie rozbiło.
Był zwyczajny dzień. Przed obiadem. Jagoda weszła do klasy, usiadła — i nagle zerwała się z krzykiem. Całe jej plecy i sukienka były zalane gęstym malinowym kisielem. Tego dnia akurat podawali go w stołówce. Plama wyglądała ohydnie. Jagoda, czerwona ze wstydu, wybiegła z sali. A my zaczęliśmy na siebie wrzeszczeć. Podejrzenia fruwały w powietrzu jak kamienie: „Ty z zazdrości!”, „Ty specjalnie!”, „To na pewno ona — Nowak!” Byłem pewien, iż to Ola. Po prostu nie mogłem jej wybaczyć.
Od tamtej pory nasza „zgrana” klasa się rozpadła. Urazy gotowały się, podejrzenia gryzły od środka. Na studniówkę nie pojechaliśmy. Nie zrobiliśmy żadnego wspólnego zdjęcia. Tylko świadectwa — i do domu. Wychowawczyni cicho płakała w pokoju nauczycielskim. My milczeliśmy.
A dziś…
Dziś Jagoda siedzi naprzeciwko. Ten sam uśmiech, tylko spokojniejszy, dojrzalszy. Okazało się, iż to ona wszystkich odnalazła — przez media społecznościowe. Stworzyła grupę. Zebrała naszą rozproszoną klasę w wirtualności, a potem — na żywo. I nagle przypomnieliśmy sobie, iż kiedyś byliśmy blisko. Że jesteśmy częścią czegoś większego. Znów siedzieliśmy w tej samej klasie i śmialiśmy się. Jakby czas zatoczył koło.
A potem Jagoda zawołała kogoś z korytarza. I do klasy wszedł wysoki chłopak. Twarz — znajoma do bólu. To był jej młodszy brat — Szymon, którego pamiętaliśmy jako chudego, wiecznie zasmarkanego nastolatka.
— No dalej, mów! Obiecałeś! — popchnęła go Jagoda.
Szymon się zawahał. A potem wyznał:
— To ja wtedy wylałem kisiel. Jagoda kazała mi dwa razy przepisać zadanie, więc… no… postanowiłem się zemścić.
W powietrzu zawisła cisza. Straciliśmy studniówkę — przez dziecko i parę łyżek kisielu. Chciało się śmiać i płakać jednocześnie.
Później każdy dzielił się swoją historią: kto gdzie jest, ile ma dzieci. Ja milczałem. Moje życie nie było godne opowieści. A Jagoda nagle wstała i objęła Rafała. Tego samego. Cichociemnego. Skromnisia.
— Jesteśmy małżeństwem już pięć lat — powiedziała tak po prostu, jakby mówiła o pogodzie.
Zaciąłem zęby. Nie ze złości. Z bólu. Bo choćby po latach nie potrafiłem puścić tej szkolnej marzenia.
Później, gdy hałas nieco ucichł, podszedłem do Rafała:
— Jak ty to zrobiłeś?
Spojrzał na mnie z uśmiechem.
— Pamiętasz, jak złamała nogę po szkole? Jeździła na nartach.
Skinąłem głową. Pamiętałem doskonale. choćby przyszedłem raz — z cukierkami. Postałem pod drzwiami, poszedłem.
— A ja przychodziłem codziennie. Sprzątałem, gotowałem, pomagałem. Czytałem jej. Potem po prostu siedziałem obok. A pewnego dnia rozpłakała się. Powiedziała, iż boi się, iż już nie wstanie. Obiecałem, iż jeżeli nie będzie mogła chodzić — będę ją nosił na rękach. Całe życie.
Skinąłem głową, wychyliłem kieliszek:
— Zasłużyłeś na nią. Nie tylko czekałeś — byłeś przy niej.
— Po prostu ją kochałem. Bezwarunkowo. Bez kalkulacji. Bez nadziei na wzajemność.
Gdy już miałem wychodzić, dogoniła mnie Ola Nowak.
— Krzysiek, zaczekaj! Na pożegnanie?
Odwróciłem się. Podała mi kieliszek:
— No i jak, dowódco? Przegrałeś?
Rozejrzałem się po sali: Szymon spokojnie spał z pustą butelką w objęciach, Rafał poprawiał Jagodzie włosy, a Ola — piękna, dojrzała — patrzyła na mnie jak na marzenie, na które czekała zbyt długo.
— Nie — odparłem, stukając się z nią kieliszkiem. — Po prostu nie byłem godny.
— Dziesięć lat czekałam na te słowa — odpowiedziała cicho. — Teraz możesz być wolny. Chłopaku mojej młodości.
I nagle zrozumiałem, jaki byłem ślepy. Że nigdy nie odprowadziłem jej do domu. Że nie widziałem, iż zawsze była obok.
— Może jednak się przejdziemy?— Chodźmy — szepnęła, a gdy jej dłoń spoczęła w mojej, poczułem, iż po latach w końcu odnalazłem to, czego szukałem.