No więc, co ty na to? Dwie tygodnie przed Wielkanocą zjechali się krewni mojej teściowej, Tamary Stanisławówny, i wygląda na to, iż nie zamierzają się ruszać.
Ja, Kasia, już nie wiem, czy się śmiać, czy płakać. Ci goście to prawdziwy prezent, i chyba postanowili zamienić nasz dom w swoją prywatną pensjonat. A Tamara Stanisławówna zamiast ich trochę powstrzymać, tylko potakuje i karmi ich pierogami. O moim mężu, Pawle, choćby nie wspomnę – udaje, iż to w ogóle nie jego problem. No to pomyślałam, iż ci o tym opowiem, bo sama jestem ciekawa, czyja wytrzymałość pierwsza pęknie – moja czy ich.
Zaczęło się od tego, iż pewnego ranka obudził mnie hałas w kuchni. Myślę sobie, może Paweł postanowił mnie zaskoczyć i robi śniadanie? No jasne! Wchodzę, a tam cała delegacja: ciocia Halina, jej mąż Wiesiek i ich córka Zosia, wszyscy z jakiegoś zapyziałego miasteczka, gdzie, jeżeli wierzyć ich opowieściom, życie jest nudniejsze niż w naszej zamrażarce. Przyjechali „na Święta”, ale widocznie uznali, iż świętowanie zaczyna się dwa tygodnie wcześniej. Tamara Stanisławówna, błyszcząca jak pisanka, już uwijała się przy garach, szykując im żurek. „Kasiu, to przecież rodzina! – mówi. – Trzeba ich przyjąć po ludzku!” A ja patrzę na te walizki w przedpokoju i wiem – to będzie na długo.
Ciocia Halina to kobieta głośna jak syrena strażacka. Od progu zaczęła opowiadać, jak u nich wszystko drogo, a u nas to „warszawski raj”. I od razu zabrała się za inspekcję naszego domu. „Oj, Kasia, a dlaczego u was firanki takie zakurzone? A to co za plama na dywanie?” – pyta, a sama grzebie w szafie, jakby sprawdzała, czy dobrze składam pranie. Zacięłam zęby i milczałam, ale w środku już wrzełam. Wiesiek, jej mąż, okazał się zupełnym przeciwieństwem – cichy jak grób. Całe dnie siedzi w salonie, ogląda telewizję i prosi, żeby „przestawić na kanał wędkarski”. A Zosia, ich dwudziestoletnia córka, w ogóle żyje w telefonie, ale i tak potrafi zjeść połowę naszych zapasów. Wczoraj weszłam do kuchni, a ona dojada mój ulubiony jogurt. „Oj, myślałam, iż to wspólne!” – mówi. Wspólne, jasne, tylko nie dla ciebie, Zocha!
Tamara Stanisławówna, zamiast delikatnie zasugerować, iż może już czas wracać, tylko dolewa oliwy do ognia. Codziennie gotuje jak na wesele: żurek, pierogi, kotlety, ciasta. A krewni, oczywiście, wniebowzięci. „Tamaro, ty nasza żywicielko!” – cmoka ciocia Halina, a sama domaga się dokładki. Próbowałam rozmawiać z teściową, może wystarczy ich tak rozpieszczać? Ale ona tylko ręce załamała: „Kasiu, jak możesz? To przecież rodzina! Przyjeżdżają raz na sto lat!” No tak, i wygląda na to, iż zostaną jeszcze na następne sto.
Paweł, mój mąż, to w tej sytuacji mistrz neutralności. Mówię mu: „Pawle, pogadaj z mamą, niech im podpowie, iż czas do domu”. A on: „Kasia, no wytrzymaj, to przecież goście”. Goście?! U nas to już nie dom, tylko hostell! choćby do łazienki chodzę po grafiku, bo Zosia robi tam godzinami selfie. A wczoraj ciocia Halina zaproponowała, iż „pomoże mi sprzątać” i tak wyszorowała moją ulubioną patelnię, iż już nic się na niej nie smaży. „Myślałam, iż tak będzie lepiej!” – mówi. Lepiej, oczywiście, na śmietnik.
Najśmieszniejsze, iż już snują plany. Ciocia Halina oświadczyła, iż zostanie do majówki, żeby „zobaczyć, jak u nas grillują”. Wiesiek marzy, żeby pojechać z Pawłem na ryby, a Zosia prosi, żeby zawieźć ją do galerii, bo u nich w miasteczku „nie ma normalnych ciuchów”. Siedzę i myślę: kiedy oni w ogóle wyjadą? I przede wszystkim – jak ja to przetrwam bez zawału?
Zaczęłam już układać plany, jak ich wykurzyć. Może powiedzieć, iż zaczynamy remont? Albo iż wyjeżdżamy na wakacje? Ale Tamara Stanisławówna chyba tylko się cieszy z tej inwazji. Wczoraj wpadła na pomysł, żeby zrobić wielkanocne przyjęcie i zaprosić sąsiadów. „Niech wszyscy widzą, jaka my zgrana rodzina!” – mówi. Zgrana, oczywiście, tylko ja już czuję się jak obca we własnym domu.
Jedyna rzecz, która mnie ratuje, to poczucie humoru. Wieczorem, kiedy wszyscy się położą, nalewam sobie herbatę i wyobrażam sobie, jak piszę książkę pod tytułem „Jak przetrwać inwazję krewnych”. Będą tam rozdziały o tym, jak chować jedzenie, jak się uśmiechać, gdy chce się krzyczeć, i jak nie zabić teściowej za jej gościnność. A tak na serio – wiem, iż to tymczasowe. Wyjadą, i nasz dom znów będzie nasz. Ale na razie tylko odliczam dni do Wielkanocy i modlę się, żeby ciocia Halina nie wpadła na pomysł, żeby zostać do lata.
Ciekawe, czy ktoś jeszcze ma takich krewnych? I jak sobie z nimi radzicie? Bo ja już jestem na granicy, ale nie zamierzam się poddać. Może do świąt zostanę mistrzynią zen. Albo przynajmniej nauczę się chować jogurty tak, żeby Zosia ich nie znalazła.