Zeszłego lata, gdy odkryłem, iż dziewczyna, która tak niespodziewanie wdarła się w moje życie, jest od mnie młodsza o pełne dwanaście lat, poczułem, jak mnie ogarnia strach. Ja, trzydziestolatek, ona – ledwie osiemnastka. Tak, już pełnoletnia, można na nią przynajmniej patrzeć, ale ta różnica wieku wciąż wydawała się nie na miejscu. Do tego była studentką, która przyszła się uczyć właśnie u mnie. Z każdej strony – nieładnie, nieuczciwie, niestosownie.
Cóż ja jej mogłem zaoferować? Ja, który miałem uczyć ją geologii złóż, sprawdzać notatki, stawiać oceny – a nie rozmyślać o tym, jak niesamowity miedziany odcień mają jej włosy i jak hipnotyzująco zielone są jej oczy, niczym polskie łąki w maju.
A cała ta mistyka polegała na tym, iż widziałem Ninę, zanim jeszcze stała się studentką technikum, w którym sam wykładałem od pięciu lat. Spotkałem ją dwa miesiące przed jej rozpoczęciem nauki. Siedząc w tramwaju, w tłumie pasażerów wypatrzyłem drobną dziewczynę, mrużącą oczy od słońca. I wtedy przeleciało mi przez głowę: „Oby właśnie taką spotkać!”
Była wiosna 1962 roku. W powietrzu unosiła się nadzieja na lepsze jutro, a kraj budził się do życia po latach trudów. Ludzie marzyli o podboju kosmosu, o odkrywaniu nieznanego. A moje serce w tym momencie wyrywało się do nieznajomej z przystanku. Nagle zapomniałem, iż jestem wykładowcą, specjalistą – teraz byłem tylko mężczyzną, który nieśmiało marzył o szczęściu.
„Oby taką!” – powtarzałem sobie w myślach, by zaraz otrząsnąć się i zbesztać za głupie zauroczenie jedynie wyobrażonym kształtem.
***
Ale „szczęście” w końcu samo mnie znalazło. I okazało się uparte, bystre, z charakterem – bo w jej przekonaniu nie było rzeczy, której nie dałaby rady. Wyobraźcie sobie – przyszła do technikum górniczego, typowo męskiego, i to na najtrudniejszy kierunek! Straciłem spokój, gdy okazało się, iż trafiła do mojej grupy, a potem… zyskała imię. Nina. Miała ledwie osiemnaście lat i morze entuzjazmu, jakby wreszcie dostała szansę na naukę. Dla niej byłem tylko wykładowcą, Grzegorzem Pawłowiczem, ale dla mnie stała się kimś prawdziwym, nie mglistym widmem.
Nie śmiałem wykorzystywać pozycji, by się do niej zbliżyć. Przeciwnie – starałem się ją obserwować, by przestać widzieć w niej tylko obraz. Chciałem zrozumieć, jaka jest naprawdę. Więc śledziłem ją podczas zajęć, wśród kolegów z roku. Kontakty osobiste były rzadkie, bo jako nauczyciel byłem skrępowany dystansem, jaki musi dzielić wykładowcę od studentów. Nie mogłem zaprosić jej do kina, na spacer, do muzeum. Mogłem tylko uczyć.
Chociaż… jako opiekun roku mogłem organizować wyjścia… dla całej grupy naraz. Gdy pierwszy raz wpadłem na ten pomysł, gotów byłem biec po bilety choćby w środku nocy! Ledwo się wyspałem, a rano kupiłem od razu dwadzieścia pięć wejściówek – dla wszystkich. Wiedziałem, iż dyrekcja nie da złotówki na takie rzeczy, więc płaciłem z własnej kieszeni. I tak zacząłem zabierać całą grupę w różne miejsca – do filharmonii, teatru, kina. Chcąc sprawić przyjemność Ninie, musiałem maskować to wyjściami dla wszystkich. Przy okazji zżyliśmy się. Studenci pokochali Grzegorza Pawłowicza, bo dla wszystkich miał czas. Tylko z Niną byłem ostrożniejszy.
Bo pewnego razu przydarzyła mi się niezręczna rozmowa i nie wiedziałem, jak teraz do niej podejść.
***
A było tak. Nina i jej koleżanka, Kasia, miały dyżur w sali. Nic wielkiego – wytrzeć kurze, poukładać pomoce naukowe. Ale Kasia się spieszyła, więc Nina została sama. Lubiła takie chwile. Spokojnie sprzątała, ustawiała ławki, a przy tym… śpiewała. Cóż, nikomu nie zabraniano śpiewać. I choćby nie wiedziała, jak bardzo przypominała baśniową księżniczkę z zagranicznych kreskówek.
Oczywiście, żadne magiczne zwierzęta nie przyszły jej pomóc. Ale za to Grzegorz Pawłowicz, który akurat szedł korytarzem, zatrzymał się jak wryty. Bo ten głos – dźwięczny, jasny, jak posypany brokatem – wydał mu się dziwnie znajomy. „Ależ to piękne! Prawie jak w operze. Czyżby śpiewała w chórze technikum? Trzeba spytać” – pomyślałem i niezdarnie wpadłem do sali. Chciałem cicho, ale skrzypiące drzwi zniweczyły plan.
Śpiew urwał się nagle. A te zielone oczy spojrzały na mnie z przerażeniem. Nina strasznie się zawstydziła, więc udawała, iż nic się nie stało, a ściany nigdy żadnego śpiewu nie słyszały. Chwyciła podręcznik, usiadła ławkę, otworzyła losową stronę i zaczęła czytać. Ja też się zmieszałem i udawałem, iż przyszedłem po coś z biurka. Tyle iż w szufladzie… nie było nic. Zacząłem więc rozglądać się po półkach.
— A, oto jest, metoda skał płonnych! — wykrzyknąłem i sięgnąłem po jakąś zniszczoną broszurę.
Sztuczka się udała. Otworzyłem ją i wpatrywałem się w tekst, desperacko szukając pretekstu do rozmowy. Nie widziałem słów – szukałem w głowie tematu. Ale w środku panowała tylko cisza. Nina też siedziała cicho jak mysz, udając, iż czyta, choć myślała tylko o tym, żebym nie spytał o śpiew.
— Nino, pewnie jest pani zmęczona! — wyrwało mi się. — Dlaczego nie idzie pani do domu?
— Zaraz… pójdę. Za chwilę — bąknęła.
— Nino, pozwoli pani zapytać… Dlaczego wybrała pani technikum górnicze? To niecodzienny wybór dla dziewczyny, nieprawdaż? — rzuciłem nagle.
— Bo… w mieście nie ma innego — odparła zdziwiona.
— Jak to nie ma? A szkoła gastronomiczna… — Zorientowałem się, iż palnąłem głupstwo, ale słowa już padły.
— Gastronomiczna? — prawie z gniewem wykrzyknęła Nina, ale zaraz się opanowała. — Nie to miałam na myśli. Innego, porządnego, u nas nie ma.
— Kulinaria pani nie interesują?
— Nie — spuściła wzrok na podręcznik do górnictwa i zmarszczyła brwi. — Gotować i tak już umiem.
— Szlachetnie. A może szkoła muzyczna? — „naprawiłem” błąd. — Słyszałem… iż pani pięknie śpiewa.
— Nie przyjęli mnie — odpowiedziała smutno— Nie przyjęli? Jak to możliwe? Czyżby w komisji rekrutacyjnej siedzieli głusi? — zapytałem, a wtedy Nina nagle zamknęła książkę i wybiegła z sali, zostawiając mnie w poczuciu, iż właśnie zrujnowałem coś, czego choćby nie zdążyłem zbudować.