Cisza w swoim odzwierciedleniu

twojacena.pl 18 godzin temu

Cicho, jak jest

Kiedy Kinga powiedziała „mam dość milczenia”, nie krzyczała. Po prostu odłożyła łyżkę na stół, spojrzała w okno i wypowiedziała to spokojnie, niemal codziennie. Jakby mówiła „czas wynieść śmieci” albo „zapomniałam kupić mleko”. Bez histerii, ale tak, iż w pokoju zrobiło się nagle głucho, jakby ktoś wyłączył dźwięk.

Marek oderwał wzrok od telefonu, ale nie od razu zrozumiał, co się stało. Słyszał jej głos, ale sens dotarł do niego z opóźnieniem, jak dźwięk po drugiej stronie wody. Spojrzał na nią, potem znów na ekran — jakby między nimi była szyba, przez którą nic nie widać.

— O czym ty mówisz?

— O nas. O tym, jak żyjemy. Cicho.

Nie odpowiedział. Znów wpatrzył się w ekran. Przemknęło mu przez myśl: „znów to samo”. Ale nie było „znów”. Milczała długo. Bardzo długo. I on o tym wiedział, ale udawał, iż tego nie widzi. Wygodnie. Bez kłótni. Bez ciszy. Tylko teraz ta cisza stała się wieczna.

Żyli razem siedem lat. Było wszystko: wyjazdy, awantury, głupie filmy, przyjaciele, remonty. Kłócili się o bzdury, godzili nocą w kuchni, dzielili ciasto na pół, mówili głupoty jednym głosem. A potem — jakby ktoś wyłączył dźwięk. Nie od razu. Stopniowo. Najpierw przestali się słuchać. Potem — przestali się dogadywać. Przestali do siebie dzwonić w ciągu dnia. Potem przestali pytać „jak tam”. Potem po prostu żyli. Czysta kuchnia, włączony czajnik, rachunki na stole. Bez smaku. Bez powodu. Bez „my”.

— Nie słyszę siebie, Marek. — Wciąż patrzyła w okno. — Jakbym tu nie była.

Chciał powiedzieć coś ważnego. Że słyszy. Że to nie tak. Że po prostu jest zmęczony, iż się zakręcił. Że kocha, tylko zgubił język. Ale słowa nie przyszły. Nie dlatego, iż nie kochał — tylko dlatego, iż dawno nie mówił na głos. I odzwyczaił się od słuchania siebie.

Kinga wstała, postawiła kubek w zlewie. Potem założyła kurtkę. Wzięła klucze. Wyszła. Nie zatrzymywał. choćby nie wiedział, czy powinien. I to było najstraszniejsze. Nie jej kroki w stronę drzwi, nie zgrzyt zamka, ale to, jak łatwo to się stało. Bez krzyku. Bez „zostań”. Za łatwo, jakby nic ważnego się nie traciło.

Szła ulicą, a śnieg chrupał pod butami, jak w filmie. Ludzie wokół szli szybko, nikt na nikogo nie patrzył. Kinga zatrzymała się na światłach i pierwszy raz od dawna poczuła się na miejscu. Nie w sensie „gdzie trzeba”, ale po prostu — tu i teraz. Ani w przeszłości, ani w wyobrażeniach. To był dziwny, cichy spokój, jakby ciało w końcu dogoniło duszę.

Tego wieczoru nie poszła ani do przyjaciółki, ani do matki. Po prostu błądziła po mieście, skręcając tam, gdzie nogi ją niosły. Wstąpiła do piekarni, gdzie kiedyś lubili siedzieć z Markiem. Kupiła sobie drożdżówkę z makiem. Usiadła przy oknie, nie rozbierając się. Pachniało cynamonem, wanilią i czymś dawno zapomnianym. Po raz pierwszy od dawna nie chciała niczego omawiać, tłumaczyć, rozkładać na czynniki pierwsze. Chciała po prostu przeżyć ten wieczór. Tylko dla siebie. Bez roli. Bez obserwatorów.

Marek napisał do niej po dwóch dniach. Bez patosu. Po prostu: „Gdzie jesteś?”. Jakby przypadkiem, jakby nie z tęsknoty, a z przyzwyczajenia. Odpowiedziała: „Żyję”. Bez kropki. Bez emocji. Tak po prostu. Nie odpisał więcej. I ona nie czekała. Nie dlatego, iż nie chciała, ale dlatego, iż pierwszy raz w życiu poczuła: można i nie czekać.

Minęły dwa tygodnie. Potem miesiąc. Wynajęła mieszkanie na obrzeżach, z dużymi oknami i widokiem na parking, gdzie o świcie krzyczały mewy. Zaczęła robić poranne spacery — nie dlatego, iż trzeba, ale dlatego, iż ciało domagało się ruchu. Wyrobiła w sobie nawyk zapisywania w notesie trzech linijek dziennie. Nie o uczuciach. Po prostu — co zobaczyła. Kto się uśmiechnął. Gdzie cicho. Jakie ręce ma kasjerka. Czym pachniało w tramwaju. To był jej sposób, by być w chwili, gdzie wszystko działo się po raz pierwszy, bez przyzwyczajeń, bez Marka.

Czasem myślała o Marku. Nie ze złością. Nie z tęsknotą. Po prostu — jak o człowieku, z którym kiedyś zgrała oddech. Z którym oglądali te same filmy, śmiali się z tych samych drobiazgów. A potem każdy zaczął patrzeć w swój ekran. Z którym było. Z którym stało się. I skończyło. Bez dramatu. Bez finału. Bez głośnych słów. Po prostu, jak bywa. Jak cichnie piosenka w pokoju, kiedy nikt nie naciska „powtórz”. Cicho, jak jest.

Czasem wszystko, czego trzeba — to nie „wróć”, nie „zrozum”, nie „usłysz”. Czasem wszystko, czego trzeba — to przestać czekać, aż ktoś powie za ciebie. I zacząć mówić sama. Choćby niepewnie. Choćby nie od razu. Ale na głos. Żeby znów usłyszeć siebie. Żeby być.

Idź do oryginalnego materiału