Cisza w rzeczywistości

polregion.pl 5 dni temu

Cicho, jak jest
Kiedy Zosia powiedziała „mam dość milczenia”, nie krzyczała. Po prostu położyła łyżkę na stole, spojrzała w okno i wypowiedziała te słowa—spokojnie, niemal zwyczajnie. Jak mówi się „czas wynieść śmieci” albo „zapomniałam kupić mleko”. Bez rozpaczy, ale tak, iż w pokoju nagle zrobiło się głucho, jakby ktoś wyłączył dźwięk.

Tomek podniósł wzrok znad telefonu, ale nie od razu zrozumiał, co się stało. Słyszał jej głos, ale sens dotarł do niego z opóźnieniem, jak dźwięk zza tafli wody. Spojrzał na nią, potem znowu na ekran—jakby między nimi była szyba, przez którą nic nie da się dostrzec.

— O czym mówisz?

— O nas. O tym, jak żyjemy. Cicho.

Nie odpowiedział. Znów wpatrzył się w ekran. Mignęła mu myśl: „znowu”. Choć „znowu” nie było. Ona milczała długo. Bardzo długo. I wiedział o tym, ale udawał, iż nie zauważa. Wygodnie. Bez kłótni. Bez ciszy. Tylko teraz cisza stała się wieczna.

Żyli razem siedem lat. Było wszystko: wyjazdy, sprzeczki, głupie filmy, przyjaciele, remonty. Kłócili się o bzdury, godzili nocą w kuchni, dzielili ciasto na pół, mówili chórem głupoty. A potem—jakby wyłączyli dźwięk. Nie od razu. Stopniowo. Najpierw nie dosłuchiwali. Potem—nie dopowiadali. Przestali dzwonić do siebie w ciągu dnia. Potem przestali pytać „jak tam”. W końcu po prostu żyli. Czysta kuchnia, włączony czajnik, rachunki na stole. Bez smaku. Bez powodu. Bez „my”.

— Nie słyszę siebie, Tomku. — Wciąż patrzyła w okno. — Jakbym tu nie istniała.

Chciał powiedzieć coś ważnego. Że słyszy. Że to nie tak. Że po prostu jest zmęczony, pochłonięty pracą. Że kocha, tylko zapomniał języka w gębie. Ale słowa nie nadchodziły. Nie dlatego, iż nie kochał—tylko dlatego, iż dawno nie mówił na głos. I odzwyczaił się słuchać siebie.

Zosia wstała, postawiła kubek w zlewie. Potem założyła kurtkę. Wzięła klucze. Wyszła. Nie zatrzymywał jej. choćby nie wiedział, czy powinien. I to było najstraszniejsze. Nie jej kroki w stronę drzwi, nie trzask zamka, ale to, jak łatwo to się stało. Bez krzyku. Bez „zostań”. Zbyt łatwo, jakby nic ważnego się nie traciło.

Szła ulicą, a śnieg pod stopami chrupał jak w filmie. Ludzie wokół szli szybko, nikt na nikogo nie patrzył. Zosia zatrzymała się na światłach i pierwszy raz od dawna poczuła się na miejscu. Nie w znaczeniu „gdzie trzeba”, po prostu—tu i teraz. Ani w przeszłości, ani w wyobrażeniach. To był dziwny, cichy spokój, jakby ciało wreszcie dogoniło duszę.

Tego wieczoru nie poszła ani do przyjaciółki, ani do matki. Po prostu wędrowała po mieście, skręcając tam, gdzie nogi poniosły. Weszła do piekarni, gdzie kiedyś siadywali z Tomkiem. Kupiła sobie drożdżówkę z makiem. Usiadła przy oknie, nie zdejmując kurtki. Pachniało cynamonem, wanilią i czymś dawno zapomnianym. I pierwszy raz od długiego czasu nie miała ochoty niczego omawiać, tłumaczyć, rozkładać na czynniki pierwsze. Chciała po prostu przeżyć ten wieczór. Tylko dla siebie. Bez roli. Bez obserwatorów.

Tomek napisał do niej po dwóch dniach. Bez patosu. Zwyczajnie: „Gdzie jesteś?”. Jakby przypadkiem, jakby nie z tęsknoty, a z przyzwyczajenia. Odpowiedziała: „Żyję”. Bez kropki. Bez emocji. Ot, tak. On więcej nie pisał. I ona nie czekała. Nie dlatego, iż nie chciała, ale dlatego iż pierwszy raz w życiu poczuła: można przestać czekać.

Minęły dwa tygodnie. Potem miesiąc. Wynajęła mieszkanie na obrzeżach, z dużymi oknami i widokiem na parking, gdzie o świcie krzyczały mewy. Zaczęła robić poranne spacery—nie dlatego, iż trzeba, ale dlatego, iż ciało domagało się ruchu. Wyrobiła w sobie nawyk zapisywania w zeszycie trzech linijek dziennie. Nie o uczuciach. Po prostu—co zobaczyła. Kto się uśmiechnął. Gdzie cicho. Jakie dPewnego ranka obudziła się i zrozumiała, iż cisza już jej nie boli — była teraz jej własna, pełna i cicha jak śnieg za oknem.

Idź do oryginalnego materiału