Cicho, jak jest
Kiedy Wika powiedziała „mam dość milczenia”, nie krzyczała. Po prostu odłożyła łyżkę na stół, spojrzała w okno i wypowiedziała to spokojnie, niemal zwyczajnie. Jak się mówi: „trzeba wynieść śmieci” albo „zapomniałam kupić mleko”. Bez rozpaczy, ale tak, iż w pokoju momentem zrobiło się głucho, jakby ktoś wyłączył dźwięk.
Szymon oderwał wzrok od telefonu, ale nie od razu zrozumiał, co się stało. Słyszał jej głos, ale sens dotarł do niego z opóźnieniem, jak dźwięk przez grubą szybę. Spojrzał na nią, potem znów na ekran – jakby między nimi była niewidzialna bariera, przez którą nic nie da się rozczytać.
— O czym mówisz?
— O nas. O tym, jak żyjemy. W ciszy.
Nie odpowiedział. Znów wpatrzył się w ekran. Przeszło mu przez myśl: „znowu”. Ale „znowu” tu nie pasowało. Ona milczała długo. Bardzo długo. I on o tym wiedział, ale udawał, iż tego nie widzi. Wygodnie. Bez kłótni. Bez niezręcznych pauz. Tylko teraz ta pauza stała się wieczna.
Razem byli siedem lat. Było wszystko: wyjazdy, awantury, głupie filmy, przyjaciele, remonty. Kłócili się o bzdury, godzili nocą w kuchni, dzielili ciasto na pół, mówili głupoty chórem. A potem – jakby ktoś przyciszył dźwięk. Nie od razu. Stopniowo. Najpierw przestali się nawzajem słuchać. Potem – przestali dopowiadać. Przestali dzwonić w ciągu dnia. Potem pytanie „jak minął dzień” zniknęło. W końcu po prostu żyli. Czysta kuchnia, włączony czajnik, rachunki na stole. Bez smaku. Bez powodu. Bez „my”.
— Nie słyszę siebie tutaj, Szymon. — Wciąż patrzyła w okno. — Jakbym przestała istnieć.
Chciał powiedzieć coś ważnego. Że ją słyszy. Że to nieprawda. Że po prostu jest zmęczony, zapracowany. Że kocha, tylko zapomniał, jak to mówić. Ale słowa nie przychodziły. Nie dlatego, iż nie kochał – tylko dlatego, iż dawno nie mówił na głos. I odzwyczaił się słuchać własnych myśli.
Wika wstała, postawiła kubek w zlewie. Potem założyła kurtkę. Wzięła klucze. Wyszła. Nie zatrzymywał jej. choćby nie wiedział, czy powinien. I to było najstraszniejsze. Nie jej kroki w stronę drzwi, nie dźwięk zatrzasku, ale to, jak łatwo to się stało. Bez krzyku. Bez „zostań”. Za łatwo, jakby nic istotnego się nie traciło.
Szła ulicą, a śnieg pod butami chrupał jak w filmie. Ludzie wokół spieszyli się, nikt na nikogo nie patrzył. Wika zatrzymała się na światłach i pierwszy raz od dawna poczuła, iż jest na miejscu. Nie w sensie „gdzie trzeba”, ale po prostu TU i TERAZ. Nie w przeszłości, nie w wyobrażeniach. To był dziwny, cichy spokój, jakby ciało w końcu dogoniło duszę.
Tego wieczoru nie poszła ani do koleżanki, ani do matki. Po prostu błąkała się po mieście, skręcając tam, gdzie nogi niosły. Wstąpiła do piekarni, w której kiedyś siedywali ze Szymonem. Kupiła sobie drożdżówkę z makiem. Usiadła przy oknie, nie rozbierając się. Pachniało cynamonem, wanilią i czymś dawno zapomnianym. I pierwszy raz od dawna nie miała ochoty niczego analizować, tłumaczyć, rozkładać na czynniki pierwsze. Chciała po prostu przeżyć ten wieczór. Tylko dla siebie. Bez ról. Bez widzów.
Szymon napisał do niej po dwóch dniach. Bez patosu. Zwyczajnie: „Gdzie jesteś?”. Jakby przypadkiem, nie z tęsknoty, a z przyzwyczajenia. Odpowiedziała: „Żyję”. Bez kropki. Bez emocji. Ot, tak. On więcej nie pisał. A ona nie czekała. Nie dlatego, iż nie chciała, ale dlatego iż pierwszy raz poczuła: można przestać czekać.
Minęły dwa tygodnie. Potem miesiąc. Wynajęła mieszkanie na obrzeżach, z dużymi oknami i widokiem na parking, gdzie o świcie krzyczały mewy. Zaczęła chodzić na poranne spacery – nie dlatego, iż trzeba, ale bo ciało domagało się ruchu. Wypracowała nawyk zapisywania w notesie trzech linijek dziennie. Nie o uczuciach. Po prostu – co widziała. Kto się uśmiechnął. Gdzie było cicho. Jakie ręce miała kasjerka. Czym pachniało w tramwaju. To był jej sposób, by być TU, gdzie wszystko działo się po raz pierwszy, bez nawyków, bez Szymona.
Czasem myślała o Szymonie. Nie ze złością. Nie z tęsknotą. Po prostu – jak o człowieku, z którym kiedyś zgrała oddech. Z którym oglądali te same filmy, śmiali się z tych samych drobiazgów. A potem każdy wpatrywał się w swój ekran. Z którym było. Z którym stało się. I skończyło. Bez dram. Bez finału. Bez wielkich słów. Po prostu – jak bywa. Jak cichnie piosenka w pokoju, gdy nikt nie wciska „powtórz”. Cicho, jak jest.
Czasem nie trzeba „wróć”, „zrozum” czy „usłysz”. Czasem wystarczy przestać czekać, aż ktoś powie za ciebie. I zacząć mówić sama. choćby niepewnie. choćby z opóźnieniem. Ale na głos. Żeby znów siebie usłyszeć. Żeby być.