Ciepło obcej duszy: opowieść w wiejskim domu

twojacena.pl 2 dni temu

Ciepło obcej duszy: opowieść w wiejskim domu

Marek postawił ciężkie wiadra z wodą na ławce w sieni u babci Bronisławy i już miał wyjść, ale staruszka złapała go mocno za rękaw, bez słów wskazując na dom. Posłusznie wszedł za nią i przysiadł na szerokiej ławce przy drzwiach, czekając, co powie.

Bronisława, nie mówiąc ani słowa, wyjęła z pieca żeliwny garnek, spojrzała na stary zegar na ścianie, jakby sugerując, iż pora obiadu, i nalała do głębokiej miski aromatyczny kapuśniak z kiszonej kapusty. Dodała kawałek słoniny, cebulę i pajdę chleba żytniego z chrupiącą skórką. Po chwili namysłu postawiła na stole butelkę bimberu. Jej zgarbione plec, owinięte wełnianą chustą, wydawały się kruche, ale w filcowych butach poruszała się pewnie, mimo iż w izbie było gorąco.

Marek, ściszając głos, zaczął mówić:

— Kapuśniak zjem z chęcią, ale picia darujcie. Przysięgłem, babciu Bronisławo, iż ani kropli więcej do ust nie wezmę. Całowałem ikonę, księdzu obiecałem. Po tamtym razie, gdy się upiłem i Zosię o zazdrość posądziłem, w świetlicy taki cyrk zrobiłem — sam nie wiem, jak mnie do kicia nie wsadzili. Za połamane krzesła musiałem słono zapłacić. Matka powiedziała, iż bolą cię plecy, więc przyszedłem wodę przynieść. Teraz zjem, drzewa narąbię, a może jeszcze jakąś robotę dla mnie znajdziesz. Mama, jak tylko zobaczy, iż się przy telewizorze rozsiądę, zaraz mi jakieś zajęcie wymyśli, jak z kapelusza wyciąga.

Marek zaśmiał się z własnego żartu, ale natychmiast zakrztusił się kapuśniakiem. Bronisława, nie tracąc zimnej krwi, zaczęła walić go piąstkami po plecach, jakby gwoździe w deskę wbijała. Chłopak, odkasłnąwszy, dalej wcinał kapuśniak ze słoniną i cebulą, po czym, ze sprytnym błyskiem w oku, zapytał:

— Babciu, a jak ty śpisz? Plecy się prostują, czy łukiem leżysz?

Bronisława spojrzała na niego jasnymi, błękitnymi oczami, w których mignął uśmiech, i machnęła ręką, jakby odganiając pytanie.

— Ale za to w młodości byłaś pięknością! — ciągnął Marek, kiwając na starą fotografię na ścianie. — Włosy gęste, brwi jak tęcze nad czołem, a oczy — niby gwiazdy w nocy. Moja Zosia też krasawica nie lada! Chcesz, wyliczę ci jej zalety, a ty palce zaginaj. Tylko, boję się, iż palców zabraknie: ładna, zgrabna, skromna, dobra, pracowita, porządna, osz
czędna, śpiewa jak słowik, tańczy — aż oczy bolą, nie skąpa, nie zamężna, nie pije, nie pali, po obcych podwórkach się nie włóczy. No co, babciu, palce się skończyły?

Marek zauważył, jak oczy Bronisławy rozbłysły śmiechem. Jej pierś drżała, ale głosu nie było — tylko ciepło w spojrzeniu.

— Ależ ty masz oczy, babciu, jasne, żywe, jakbyś wcale nie była w tym wieku! — zachwycił się. — Zosię znasz?

Bronisława rozłożyła ręce i wzruszyła ramionami, jakby mówiła: „Kto was tam rozgryzie, dobrzy jesteście, czy nie”.

— No pewnie, iż nie tacy jak wy — ciągnął Marek. — Wy rodziców słuchaliście, baliście się sprzeciwić. A my? Coś nie po naszej myśli — buzia do uszów i prosto w wir. Mamy na wszystko swoje zdanie. Ojciec, zanim coś zrobi, zawsze ze mną się naradza. A mama w ogóle uważa, iż to ja rządzę. Bracia po miastach się rozjechali, ja najmłodszy, póki się nie ożenię, z rodzicami mieszkam. Ale chcę wesele wyprawić, dzieciaków narobić. Zosia u mnie — ho, ho! Ja weterynarz jestem, naukowo powiem: zdrowa jak ryba, urodzi tyle, ile zechce. No co, palce na pewno się skończyły?

Marek najadł się solidnie, od pieca zrobiło mu się sennie. Mimo bólu pleców, w izbie Bronisławy było czysto jak w muzeum. Szczególnie rzucało się w oczy ogromne łóżko z pierzyną, górą poduszek i koronkowym kapą. Marek z rozmarzeniem westchnął:

— Żebym ja takie łóżko na pierwszą noc po ślubie miał! Choć może i nie trzeba — na takiej pierzynie ugotowałbyś się jak jajko i o wszystkim byś zapomniał.

Roześmiał się i dodał:

— Zosia niedługo studia skończy, wróci na wieś, i hukniemy wesele. Uczy się na felczera. Wyobraź sobie, jak fajnie: ja bydło leczę, ona — ludzi. Chociaż mama czasem ojca bydlęciem nazywa. Ale co tam, my wszyscy czasem nie lepsi jesteśmy. Słyszałaś, jak Jasiek motocykl ukradł Józkowi i w stawie utopił? No nie bydlę? A Piotrek w stodole palił, mało chaty nie spalił. Też mi bohater!

Ale najpodlejszy to Tomek. Chodził z Kasią, oszukał ją, zaszła w ciążę, a on z miasta narzeczoną przywiózł. Kasia mało nie zwariowała, myśleli, iż sobie coś zrobi. A wczoraj idzie, uśmiecha się, brzuch do przodu, mówi, iż chłopiec będzie, Bóg dał na szczęście. A ja myślę: jak ten Tomek będzie koło jej domu chodził, wiedząc, iż tam jego syn rośnie? Ale ja Zosi nigdy nie zostawię! Patrzę na nią — i chcę ją tak ścisnąć, żeby we mnie się rozpłynęła, żebyśmy byli jednym ciałem. Ale ona surowa dziewczyna, przed ślubem — ani rusz. Ten ślub to granica, i ciągnąć jej przez nią nie będę. Felczer z niej będzie pierwsza klasa, twoje plecy w mig naprawi. Zastrzyki robi — komar bolej gryzie. A ja czasem myślę: jak nam spółdzielnia dom przydzieli, będę za tobą, babciu, tęsknił. Mieszkać to nie obok będziemy. Ale nic, zawsze przyjdę pomóc, pogadać. Co tam jeszcze masz smacznego?

Bronisława zręcznie chwycił pogrzebacz i wyciągnął z pieca garnek z kaszą gryczaną i mięsem. Zapach uderzył w nos tak, iż Marek mało nie skręcił karku, kręcąc głową. Chwycił łyżkę i jak wariat zaczął stukać nią w stół. Bronisława się uśBronisława uśmiechała się, jej oczy błyszczały radością, iż jej gotowanie tak się chłopakowi spodobało, a Marek już myślał o tym, jak jutro znów tu wróci, bo w tym starym domu czuł się, jakby serce mu się otwierało na nowo.

Idź do oryginalnego materiału