Cienie w kuchni

newsempire24.com 1 miesiąc temu

Cienie w kuchni

Gdy Marcin po raz trzeci znalazł na kuchennym stole kawałek szarlotki, której na pewno nie przyniósł, nie poczuł strachu. choćby zdziwienia. Tylko zmęczenie — ciężkie, wsiąkłe w kości. Zmęczyły go bezsenne noce, dojazdy do biura przez przemglone miasto, gdzie przechodnie od dawna unikali spojrzeń. Zmęczyły go puste rozmowy o wakacjach i gadżetach, uśmiechy, które musiał wymuszać. Ale najbardziej zmęczyła go samotność. Nie opuszczała go ani na zatłoczonych dworcach, ani przy głośnej muzyce, ani w serialach puszczanych w tle. Siedziała obok. Przy stole. W rogu kanapy. W nieprzeczytanych wiadomościach wiszących w messengerze bez odpowiedzi.

Mieszkał sam od prawie trzech lat. Po odejściu Anny mieszkanie długo pachniało jej perfumami — delikatnymi, z nutą lawendy. Teraz nie pachniało niczym. Pustką, jeżeli taka ma zapach. Czysta, sterylna cisza. Nie cisza — próżnia, gdzie wszystko jest na swoim miejscu, tylko dusza nie.

Pierwszy raz szarlotka pojawiła się w sobotę rano. Równy kawałek na talerzu, jakby dopiero co wyjęty z piekarnika. Marcin pomyślał: zmęczenie płata figle. Może kupił w piekarni i zapomniał? Drugi raz — we wtorek. Ta sama szarlotka, jeszcze ciepła, z lekkim zapachem wanilii. Podejrzewał przyjaciela, Krzysztofa, który miał zapasowy klucz. Ale Krzysztof był na urlopie, wrzucał zdjęcia znad mazurskich jezior, śmiał się z tamtejszych komarów.

Za trzecim razem Marcin przeciął szarlotkę. Zwykła, z wanilią, lekko karmelizowana na wierzchu. Smak jak z dzieciństwa, jak ta, którą piekła ciocia na wsi: słodka, z grubymi kawałkami jabłek. Nie jadł — tylko patrzył. Była zbyt świeża, jakby ktoś właśnie ją tu położył i wyszedł. Owinął kawałek w folię, schował do lodówki jak dowód. Sprawdził zamek — cały. Okna — zamknięte. Klucze — miał on, Krzysztof i ojciec, który mieszkał na odludziu i na pewno nie przyjeżdżał do Warszawy z ciastem. Wszystko się zgadzało. Oprócz szarlotki.

W nocy przyśniła mu się kuchnia. Nie pomieszczenie — żywe, oddychające. Światło było miękkie, pachniało jabłkami i świeżością, jak po deszczu. Ktoś tam był. Niewidzialny, ale bliski. Obudził się o trzeciej nad ranem, poszedł po wodę — i zastygł. W zlewie leżał widelec. Mokry. Chociaż kolację jadł kanapkami — bez sztućców. Serce uderzyło mocno, ale nie ze strachu. Ze dziwnego poczucia, iż to nie przypadek.

W kolejnych dniach wszystko stało się… inne. Ledwo wyczuwalnie. Niewytłumaczalnie. Jego kubek znalazł się na przeciwnym końcu stołu. Koc na kanapie był złożony inaczej — niedbale, ale znajomo. Lustro w przedpokoju lekko się przekręciło. Koszula, którą wrzucił do prania, wisiała na krześle. Nie było to straszne. Nie jak w thrillerach. Raczej jakby ktoś był blisko. Ostrożnie. Prawie czule. Jakby wracał tam, gdzie kiedyś był domem.

Marcin zaczął mówić do pustki. Najpierw z ironią, jakby drwił z siebie, sprawdzając, czy echo odpowie. Potem — poważniej. Jego głos brzmiał zaskakująco naturalnie w ciszy. Żartował. Pytał o radę. Jak kiedyś z Anną, gdy siedziała naprzeciwko, ogrzewając dłonie o kubek, i słuchała, nie przerywając. — Też ci się wydaje, iż ostatnio piję więcej herbaty? — albo — Pamiętasz, jak pokłóciliśmy się o zasłony, a potem nie rozmawialiśmy przez tydzień? Czasem wydawało mu się, iż słyszy odpowiedź. Nie słowa — uczucie. Chwilę, w której powietrze stawało się cieplejsze, gęstsze. Jakby ściany nie tylko słyszały, ale rozumiały.

Pewnego dnia nie wytrzymał. Kupił dwie herbaty w kawiarni — jedną dla siebie, drugą ot, tak. Postawił drugi kubek naprzeciwko. Ostrożnie. Nie z wiary, ale z potrzeby. Żeby przyznać: ktoś tu jest. Choć trochę. Choć cieniem.

Tak minęło dziesięć dni. A potem przyszła Anna.

Otworzyła drzwi swoim kluczem, postawiła plecak przy wejściu i powiedziała:

— Zapomniałam, jak pachnie twoje mieszkanie.

Stała, lekko zgarbiona, jakby bała się, iż ją wyrzuci. Marcin patrzył na nią jak na zjawę — znajomą do bólu, ale jakby z innego życia. Słowa utknęły w gardle. Wszystkie te pytania, które gromadził miesiącami. Ona nie płakała. On też. Usiedli przy stole. Między nimi — cisza pełna niewypowiedzianego.

Podniosła wzrok i zapytała:

— Czułeś, iż byłam blisko?

Skinął głową. Powoli, ledwo zauważalnie, bojąc się, iż ruch ją spłoszy.

— Musiałam wrócić. Choć tak. Choć przez zapach. Choć przez drobiazgi. Tęskniłam nie za tobą — za tym, kim byliśmy.

— Byłaś. Cieniem.

— Cieniem — powtórzyła. — A teraz… odejdę. Naprawdę. Bez śladu. I bez bólu.

Patrzył na nią jak na coś kruchego, ulotnego, ale już nie swojego.

— Jeszcze herbaty? — zapytał.

Uśmiechnęła się — lekko, z przejmującym smutkiem.

— Jeszcze jedną. Dopóki jestem cieniem.

Pili herbatę w kuchni. Jeden wieczór. Jeden zapach. Jedno pożegnanie, które nie bolało. Zostawiło tylko ciepło, jak od starego listu znalezionego w szufladzie.

Odeszła. Marcin został sam. Ale cisza nie była już martwa. MiałPozostał tylko zapach jabłek w powietrzu i uczucie, iż niektóre cienie nigdy nie znikają całkowicie.

Idź do oryginalnego materiału