W ponurym mieszkaniu na obrzeżach nadmorskiego miasteczka Wierzchowo, gdzie słony wiatr od morza przedostawał się przez szczeliny starych okien, Kinga stała przy pustej lodówce, ściskając skronie. Jedzenie znikało w zastraszającym tempie, jakby rozpływało się w powietrzu. Wczoraj jeszcze gotowała obiad, a dziś — ani okruszka. Jej mąż, Marek, jak sądziła, znowu wszystko pochłonął, a ta myśl wżerała się w jej umysł niczym zimna morska fala.
Rozmowy z Markiem były jak walka z cieniem — kończyły się krzykami i wzajemnymi oskarżeniami. Jego bezrobocie, ciągnące się już trzeci miesiąc, zamieniło ich życie w koszmar. Kinga harowała do upadłego, by kupić jedzenie, które znikało jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Przyzwyczaiła się do gorzkiej kawy bez cukru i suchego chleba, bo po zmianie nie miała siły gotować. Marek zaś zdawał się żyć w swoim świecie, gdzie jedzenie pojawiało się samo, a żona powinna znosić wszystko w milczeniu.
— Jutro jadę do wujka na wieś, pomóc mu z remontem — rzucił Marek z sypialni, nie odrywając wzroku od telewizora.
Kinga miała to gdzieś. Zmęczenie i gorączka przygniotły ją do łóżka. Rano temperatura skoczyła, więc postanowiła zostać w domu. Po połknięciu tabletek zapadła w ciężki sen, licząc na choć odrobinę spokoju.
Ten spokój przerwał jednak dziwny hałas z kuchni. Ktoś brząkał naczyniami, trzaskał drzwiczkami lodówki, a potem zaczął śpiewać — bezczelnie, beztrosko. Kinga, zataczając się, powlokła się w stronę dźwięku. W kuchni, jak u siebie, stała siostra Marka, Danuta — kobieta, której Kinga unikała. Danuta zawsze uważała, iż jej brat powinien utrzymywać nie tylko własną rodzinę, ale i ją z dziećmi. Marek często dawał jej pieniądze, wyjmując je z ich już i tak skromnego budżetu, a Kinga znosiła to, zaciskając zęby. Teraz Danuta grzebała w ich lodówce, pakując jedzenie do plastikowych pojemników.
— Cześć — warknęła Kinga, powstrzymując gniew.
— Ojej! A ty czego w domu? — Danuta drgnęła, o mało nie upuszczając słoika z ogórkami.
— Choruję. A ty, jak widać, czujesz się tu jak u siebie?
— Marek sam dał mi klucze — odcięła się Danuta, choćby nie próbując się tłumaczyć.
— Więc to nie on ma wilczy apetyt, tylko ty za gwałtownie wyciągasz ręce — głos Kingi drżał ze złości.
— To mój brat! Mam prawo wziąć jedzenie dla moich dzieci! — Danuta wyprostowała się, jakby stawała do obrony.
— Twój brat nie pracuje, a ja mam karmić dwie rodziny? I choćby o tym nie wiedzieć? — Kinga czuła, jak w gardle ściska się jej gardło.
— Żałujesz kawałka sera? Jestem sama, jest mi ciężko! — Danuta podniosła głos.
— Oddaj klucze. Natychmiast. Albo dzwonię na policję. To moje mieszkanie, a twój brat tu nie decyduje — Kinga podeszła bliżej, jej oczy płonęły.
— Na policję przez takie głupoty? Jesteś drobiazgowa! — Danuta cisnęła klucze na stół. — Powiem wszystko Markowi, jeszcze pożałuje, iż związał się z taką jak ty!
— To on pożałuje, iż krył twoje najazdy — rzuciła Kinga, a łzy polały się jej z oczu.
Oparła się o krzesło, wstrząśnięta. Cały ten czas okłamywano ją, robiono z niej głupca. Nikt by nie uwierzył, iż szwagierka bezwstydnie opróżnia ich lodówkę, zostawiając tylko okruchy, a Marek w milczeniu ją pokrywał, zrzucając winę na swój “apetyt”. Najgorsze jednak było uświadomienie sobie, iż wiedział i milczał, zdradzając jej zaufanie.
Kinga przypomniała sobie teściową — kobietę, która bez ceregieli brała, co jej się podobało, bez pytania. Niedaleko pada jabłko od jabłoni, i Marek z Danutą odziedziczyli po niej tę samą bezczelność. Serce ściskał ból, ale decyzja przyszła sama. Drżącymi rękami wybrała numer męża.
— Rozwodzę się — powiedziała, nie dając mu dojść do słowa.
— Zaczekaj, przyjadę, porozmawiamy — zająkał się Marek.
— Koniec rozmów. Wszystko już wiem.
— Jeszcze pożałujesz, wrócisz do mnie! — krzyknął.
Ale Kinga już nie słuchała. Marek stał się dla niej obcy — cieniem, który rozpłynął się w zimnym wietrze Wierzchowa. Żałowała tylko lat zmarnowanych na człowieka, który nie doceniał ani jej, ani ich rodziny. Rozwód nie był końcem, ale wyzwoleniem — krokiem do nowego życia, w którym nikt nie odważy się kraść jej spokoju.
Dziś zrozumiałem, iż czasem trzeba odciąć to, co toksyczne, choćby jeżeli boli. Lepiej być samemu niż z kimś, kto zabiera więcej, niż daje.