*Dziennik*
Gdy Kinga powiedziała „mam dość milczenia”, nie krzyczała. Położyła tylko łyżkę na stole, spojrzała przez okno i wypowiedziała to cicho, niemal zwyczajnie. Jakby mówiła „trzeba wynieść śmieci” albo „zapomniałam kupić mleko”. Bez dramatu, ale tak, iż nagle w pokoju zrobiło się głucho, jakby ktoś wyłączył dźwięk.
Tomek oderwał wzrok od telefonu, ale nie od razu zrozumiał. Usłyszał jej głos, ale sens dotarł do niego z opóźnieniem, jak dźwięk zza wody. Spojrzał na nią, potem znów na ekran — jakby między nimi była szyba, przez którą nic nie widać.
— O czym ty?
— O nas. O tym, jak żyjemy. Jakby w ciszy.
Nie odpowiedział. Znów wpatrzył się w ekran. Przemknęło mu przez myśl: „znowu”. Choć „znowu” nie było. Ona milczała długo. Bardzo długo. I on to wiedział, ale udawał, iż nie zauważa. Wygodnie. Bez kłótni. Bez ciszy. Tylko teraz ta cisza stała się wieczna.
Żyli razem siedem lat. Było wszystko: wyjazdy, awantury, głupie filmy, przyjaciele, remonty. Kłócili się o bzdury, godzili nocą w kuchni, dzielili ciasto na pół, mówili głupoty chórem. A potem — jakby ktoś wyciszył dźwięk. Nie od razu. Stopniowo. Najpierw przestali się słuchać. Potem — przestali dogadywać. Odpuścili telefony w ciągu dnia. Potem pytania „jak tam”. W końcu po prostu żyli. Czysta kuchnia, włączony czajnik, rachunki na stole. Bez smaku. Bez powodu. Bez „my”.
— Nie słyszę siebie, Tomku. — Wciąż patrzyła przez okno. — Jakbym nie istniała.
Chciał powiedzieć coś ważnego. Że słyszy. Że to nie tak. Że tylko zmęczony, tylko zapracowany. Że kocha, tylko zapomniał języka. Ale słowa nie przychodziły. Nie dlatego, iż nie kochał — tylko dlatego, iż dawno nie mówił na głos. I odzwyczaił się słuchać siebie.
Kinga wstała, postawiła kubek w zlewie. Założyła kurtkę. Wzięła klucze. Wyszła. Nie zatrzymywał. choćby nie wiedział, czy powinien. I to było najstraszniejsze. Nie jej kroki w stronę drzwi, nie zgrzyt zamka, ale to, jak łatwo to się stało. Bez krzyku. Bez „zostań”. Za łatwo, jakby nie tracili nic ważnego.
Szła ulicą, a śnieg chrupał pod butami niby w filmie. Ludzie wokół spieszyli się, nikt na nikogo nie patrzył. Stanęła na światłach i pierwszy raz od dawna poczuła się na miejscu. Nie w sensie „gdzie trzeba”, ale po prostu — tu i teraz. Nie w przeszłości, nie w wyobrażeniach. To był dziwny, cichy spokój, jakby ciało wreszcie dogoniło duszę.
Tego wieczoru nie poszła ani do przyjaciółki, ani do matki. Tylko błądziła po mieście, skręcając tam, gdzie nogi niosły. Wstąpiła do piekarni, gdzie kiedyś lubiła przesiadywać z Tomkiem. Kupiła drożdżówkę z makiem. Usiadła przy oknie, nie rozbierając się. Pachniało cynamonem, wanilią i czymś dawno zapomnianym. Po raz pierwszy od lat nie miała ochoty nic analizować, tłumaczyć, rozkładać na części. Chciała po prostu przeżyć ten wieczór. Tylko dla siebie. Bez ról. Bez widzów.
Tomek napisał po dwóch dniach. Bez patosu. Tylko: „Gdzie jesteś?”. Jakby przypadkiem, jakby nie z tęsknoty, a z nawyku. Odpowiedziała: „Żyję”. Bez kropki. Bez emocji. Ot, tak. On więcej nie pisał. A ona nie czekała. Nie dlatego, iż nie chciała, ale bo pierwszy raz poczuła: można i nie czekać.
Minął tydzień. Potem miesiąc. Wynajęła mieszkanie na peryferiach, z dużymi oknami i widokiem na parking, gdzie o świcie krzyczały mewy. Zaczęła poranne spacery — nie z obowiązku, ale bo ciało domagało się ruchu. Wprowadziła nawyk zapisywania trzech zdań dziennie w notesie. Nie o uczuciach. Tylko — co widziała. Kto się uśmiechnął. Gdzie cicho. Jakie ręce miała kasjerka. Czym pachniało w tramwaju. To był jej sposób, by być w teraźniejszości, gdzie wszystko działo się po raz pierwszy, bez nawyków, bez Tomka.
Czasem myślała o Tomku. Nie ze złością. Nie z żalem. Po prostu — jak o człowieku, z którym kiedyś zgrała oddech. Z którym oglądali te same filmy, śmiali się z tych samych drobiazgów. A potem każdy patrzył w swój ekran. Z którym było. Z którym stało się. I skończyło. Bez dramy. Bez finału. Bez wielkich słów. Po prostu — jak bywa. Jak cichnie piosenka w pokoju, gdy nikt nie wciska „powtórz”. Cicho, jak jest.
Czasem nie trzeba „wróć”, „zrozum” ani „usłysz”. Czasem wystarczy przestać czekać, aż ktoś powie za ciebie. I zacząć mówić samemu. choćby niepewnie. choćby z opóźnieniem. Ale na głos. Żeby znów siebie usłyszeć. Żeby być.