Nazywam się Marta Zawadzka i mieszkam w Nowej Rudzie, gdzie Dolny Śląsk kryje swoje stare ulice w cieniu przeszłości. Dziś cieszę się spokojnym życiem z synem, który ma wszystko, o czym można marzyć, ale droga do tego szczęścia była wybrukowana bólem i ofiarami, o których wielu choćby nie może śnić. Moja historia to blizna, którą noszę w sercu, ukryta pod uśmiechem, którym witam każdy nowy dzień.
Wszystko zaczęło się przed maturą, w tym roku, kiedy kończyłam szkołę. Miałam 17 lat, byłam młoda, pełna nadziei i ambicji. Wieczorami zanurzałam się w bibliotece — kochałam książki, ich zapach, ich obietnicę wiedzy. Było to moje schronienie, gdzie przygotowywałam się do egzaminów, marząc o przyszłości. Bibliotekarze stali się dla mnie niemal jak rodzina, a rodzice pracowali ponad siły, aby nas utrzymać. Ojciec, Andrzej, był majstrem w fabryce, a mama, Grażyna, nauczycielką. Tego lutowego wieczoru zaczytałam się i przegapiłam ostatni autobus. Ale strachu nie było — znałam każdy zakątek naszego miasteczka jak własną kieszeń. Postanowiłam skrócić drogę przez park — zimno przenikało do kości i śpieszyłam się do domu.
I nagle zobaczyłam go — ciemna postać w wojskowym mundurze, czuć było od niego woń alkoholu. „Masz ogień?” — zapytał chrapliwie. Pokręciłam głową, ale nie zdążyłam zrobić kroku, gdy chwycił mnie. Nikogo dookoła — tylko noc i jego ciężki oddech. Zaciągnął mnie w krzaki, zatkał mi usta ręką, tłumiąc mój krzyk. Rozdarł rajstopy, bieliznę, a na lodowatym śniegu zrobił swoje nikczemne dzieło. Ból rozerwał mnie — byłam dziewicą, a on swoim ciężarem miażdżył mnie jakby chciał zgnieść. Dusiłam się, łzy zamarzały na policzkach. Potem wstał, zostawił mnie nagą i drżącą i poszedł, jakby nic się nie stało.
Z trudem się podniosłam, dotarłam do domu. Upokorzona, zdruzgotana schowałam rozdarte ubrania do kosza i milczałam. Wstyd spętał mi język — nie powiedziałam ani rodzicom, ani przyjaciółkom. Ale po trzech miesiącach prawda wyszła na jaw: byłam w ciąży. Świat się zawalił. Płacząc, opowiedziałam wszystko mamie i tacie. Aborcja w tamtych czasach była niebezpieczna, bali się mnie stracić. Postanowiliśmy zostawić dziecko, ale wyjechać tam, gdzie nikt nie zna naszej tajemnicy. Dla mnie i mojego syna, którego nazwaliśmy Jan, rodzice porzucili wszystko — dobrą pracę, przyjaciół, znajome życie. Ojciec opuścił stanowisko szefa zakładu, mama – miejsce wicedyrektora w szkole. Podjęli nisko płatne prace w obcym mieście, by dać mi szansę na nowy początek.
Kiedy Jan się urodził, patrzyłam na niego i nie mogłam uwierzyć: był taki do mnie podobny — czysty, niewinny, jakby światło w tej ciemności, która mnie złamała. Razem daliśmy radę, mimo wszelkich poświęceń. Rodzice nie żałowali niczego, widząc, jak rośnie. A kiedy poszedł do przedszkola, poznałam Mikołaja — mężczyznę, który stał się moją podporą. Wszedł w moje życie z ciepłem i romantyzmem, przyjął Jana jak własnego. Nigdy nie powiedziałam mu prawdy o tym, jak pojawił się mój syn — bałam się zrujnować tę kruchą idyllę. Miłość, którą nas otoczył, wydawała się zbyt cenna, by ją splamić.
Minęło 25 lat. Jan dorósł — wysoki, mądry, z ciepłymi oczami jak moje. Skończył studia we Wrocławiu, pracuje w dużej firmie, znalazł dziewczynę, a ja niedługo zostanę babcią. Patrzę na niego z dumą i cichą radością. Moje życie teraz to przytulny dom, spokojne wieczory, śmiech syna. Mikołaj jest obok, a ja dziękuję mu za każdy dzień. Nauczyłam się widzieć świat w jasnych barwach, ale cień tamtego lutowego wieczoru żyje we mnie. Zapłaciłam za to szczęście cenę, której nikomu bym nie życzyła — upokorzenie, strach, utratę niewinności, ofiary rodziców.
Czasem budzę się w nocy, a przed oczami staje ten park, ten śnieg, ten zapach alkoholu. Nie mogę zapomnieć, jak łamano moje ciało, jak duszę rozdzierano na kawałki. Ale potem słyszę kroki Jana w sąsiednim pokoju, jego głos, jego śmiech i rozumiem: z tego bólu narodził się cud. Mój syn — moje światło, mój sens. Dla niego wytrwałam, dla niego rodzice porzucili wszystko. Mikołaj dał mi drugą szansę na miłość, a ja trzymam się jej jak koła ratunkowego. Dziś mogę się uśmiechać, ale ten uśmiech to jak maska, pod którą kryje się rana, co nigdy się nie zagoi. Żyję, jestem szczęśliwa, ale cena tego szczęścia to moja wieczna pamięć o tym, co przeżyłam. I jednak dziękuję losowi za Jana, za każdy dzień z nim, za to, iż z mroku wyrosło coś pięknego.