Choroba jest nieprzyjemna sama w sobie. Ale jeszcze gorzej, gdy obok stoi ktoś, kto teoretycznie powinien być wsparciem, a w praktyce okazuje się jedynie obojętnym widzem. Dokładnie tak się poczułam, gdy w najtrudniejszym momencie zostałam sama ze swoją słabością, a mój mąż, Marek, wolał włączyć telewizor i wygodnie rozsiąść się na kanapie. Leżałam z gorączką pod czterdziestkę, drżącymi rękami sięgając po kubek, a on, nie odrywając wzroku od ekranu, choćby nie spytał, czy potrzebuję wody. choćby zwykłe: „Jak się czujesz?” — pozostało niepowiedziane.
Pochodzę z małego miasteczka pod Lublinem, w mojej rodzinie zawsze dbaliśmy o siebie nawzajem. Mama i tata trzymali się za ręce choćby na starość. jeżeli ktoś zachorował — cały dom zamieniał się w mini-szpital. Ciepła herbata, okłady, rosół — wszystko było, jak należy. Myślałam, iż tak powinno być. Teraz leżę jak obca we własnym mieszkaniu. Żeby nie umrzeć z pragnienia, muszę wstać z łóżka i wlec się do kuchni. A mój mąż? choćby nie mrugnie okiem. Nie z okrucieństwa, nie. Po prostu go to nie obchodzi.
Gdy on choruje — zupełnie inna sprawa. Potrafi obudzić mnie w środku nocy i poprosić o termometr, wodę, krople. A ja biegnę. Nie z obowiązku. Tylko dlatego, iż kocham. Bo tak czuję. Bo to adekwatne. Wzywam lekarza, robię kompot, gotuję coś lekkiego, co nie wywoła u niego mdłości. Jestem przy nim. A on? On umie tylko zapytać: „Idziesz dziś do pracy?”. A jeżeli odpowiem, iż nie — spokojnie się odwraca i wychodzi. Ani pomocy, ani leków, ani zainteresowania, czy jest w domu choć kromka chleba.
Próbowałam rozmawiać. Nie raz. Ale każdą rozmowę zamienia w żart albo obraża się jak dziecko. Jakbym wymyślała, przesadzała, grała tragedię. Może i racja? — łapałam się na tej myśli. Może jestem przewrażliwiona? Ale potem znów przypominałam sobie, jak stałam w kuchni, ledwo trzymając się na nogach, a on po prostu podszedł, wrzucił brudny talerz do zlewu i poszedł sobie. Jakbym była nie człowiekiem, a pomocą domową.
Więc postanowiłam: zrobię tak samo. Nie ze złośliwości — tylko w nadziei, iż zrozumie. Zachorował — a ja milcząco zajęłam się swoimi sprawami. Ani herbaty, ani koca, ani dobrego słowa. Od razu zaczął jęczeć: głowa boli, jeść się chce, pić się chce. „W kuchni wszystko jest” — odparłam spokojnie. A on? Nie rozumiał, o co chodzi. Biegał między lodówką a mikrofalówką, głośno wzdychał, stękał tak, żeby całe osiedle słyszało, licząc, iż się złamię. Ale nie złamałam się. Myślałam — w końcu pojmie.
Niestety. Gdy następnym razem zachorowałam, znów mnie zignorował. Leżałam z gorączką, z bolącymi stawami, a on przeszedł obok, choćby nie spojrzał. Spróbowałam znów porozmawiać. Przypomniałam mu, jak przez lata się nim opiekowałam, i iż tylko raz postąpiłam inaczej. A on na to: „Wtedy się mną nie zajęłaś, to teraz nie wymagaj”. To wszystko. Jeden raz przekreślił lata troski. Wtedy zrozumiałam: on nie umie docenić. Nie pamięta dobra. Widzi tylko to, co mu nie pasuje.
W końcu wybuchłam. I tak było mi źle, ale w środku wszystko wrze. Powiedziałam wszystko, co się nazbierało. Wszystko, co tłumiłam. A on… obraził się. Obraził się! Nie ja, porzucona w chorobie, nie ja, bez choćby moralnego wsparcia, tylko on — wielki, potężny mężczyzna, którego we właściwym momencie nie pogłaskano po głowie.
Chyba się pomyliłam. Bardzo się pomyliłam co do niego. Nie jest tym, z kim chciałabym zestarzeć się. Nie tym, kto poda szklankę wody w ostatniej chwili. Nie tym, kto będzie podporą. A ta myśl boli o wiele bardziej niż jakakolwiek choroba.