Wojtuś
Wojtek miał zwyczajną rodzinę. Mama i tata kochali go, a on ich. W weekendy chodzili razem do kina i teatru, na łyżwy, latem jeździli nad morze. Zbierali muszelki, ojciec uczył Wojtka pływać… Aż firma, w której pracował, zbankrutowała. I ojciec zaczął pić. A pijany, wykrzykiwał przekleństwa pod adresem rządu, prezydenta, prawa. Wszyscy byli winni, iż stracił pracę.
Gdy mama, zmęczona jego pijanymi tyradami, prosiła, by poszedł spać, rzucał się na nią. Ostatnio zaczynał od razu szukać zaczepki. Wysyłała Wojtka do jego pokoju, ale on i tak słyszał wszystko – krzyki, brzęk tłuczonych talerzy. Co mógł zrobić?
Kiedy ojciec w końcu zasypiał, chrapiąc i śmierdząc wódą, mama przychodziła do pokoju Wojtka, często zasypiając z nim na wąskim łóżku. Chłopiec widział siniaki na jej rękach, choćby na twarzy. Rano ojciec przepraszał i przysięgał, iż już nigdy jej nie tknie…
Mama wychodziła cicho. Otrzeźwiały, odchodził i ojciec, by „szukać pracy”, jak mówił. Wojtek zostawał sam, odrabiał lekcje. Chodził do trzeciej klasy na popołudniową zmianę. Sam podgrzewał sobie obiad, jadł i szedł do szkoły.
Wieczorem wszystko zaczynało się od nowa.
— Co, ojciec znowu wczoraj awanturował się? — spytała sąsiadka Bronisława, która mieszkała za ścianą.
— Tak — krótko skinął głową Wojtek.
— Czemu matka policji nie wezwie?
— Muszę już iść, spóźnię się do szkoły — Wojtek pospieszył się.
— No to biegnij, biegnij — westchnęła sąsiadka, patrząc za nim.
Gdy wrócił ze szkoły, mama gotowała w kuchni kolację. Ojca nie było, co ucieszyło Wojtka. Usiadł przy stole i zaczął opowiadać proste szkolne nowinki. Potem powiedział, iż lepiej bez ojca, i żeby nigdy nie wracał.
Mama spojrzała na niego z dezaprobatą.
— To trudny okres, synku. Jak znajdzie pracę, wszystko wróci do normy.
Ale ojciec wrócił, hałaśliwie rozbierając się w przedpokoju, coś upuszczając i stękając. Mama od razu się skuliła, wyjrzała z kuchni.
— Idź do swojego pokoju — szepnęła, popychając Wojtka.
Siedział w swoim pokoju i nasłuchiwał. Ale dziś było inaczej, ciszej. Nagle mama krótko krzyknęła, coś ciężkiego upadło na podłogę. Wojtek wyszedł z ukrycia i zajrzał do kuchni. Ojciec stał, rozkraczony, patrząc na mamę rozciągniętą na podłodze. Chłopiec nie wytrzymał, krzyknął. Ojciec odwrócił głowę i spojrzał na niego przekrwionymi oczami.
— Synku — powiedział.
Wojtek wybiegł z mieszkania i zadzwonił do sąsiadki. Trząsł się drobnym dreszczem. Bronisława kilka zrozumiała z jego bełkotu, ale wezwała policję i pogotowie. Przyjechali prawie równocześnie. Ojca zabrali, mamę odwieźli do szpitala. Wojtek nocował u sąsiadki.
Rano pojechali z Bronisławą do mamy. Leżała sama na sali, opleciona przezroczystymi rurkami. Spała, nie obudziła się, choćby gdy Wojtek wołał i szarpał ją za rękę. Doktor zabrał Bronisławę na korytarz, a chłopiec został z mamą.
Wciąż próbował ją obudzić. Znudzony, iż sąsiadka nie wraca, poszedł jej szukać. Jedne drzwi były uchylone. Usłyszał, jak lekarz mówił do kogoś, iż „jest w śpiączce i raczej się nie obudzi, ale trzeba wierzyć…”. Przestraszył się i uciekł ze szpitala.
Bronisława znalazła go na ławce w szpitalnym parku. Całą drogę do domu płakał. Sąsiadka traciła cierpliwość, próbując go uspokoić. W domu spytała, czy mają z mamą jakichś krewnych?
— Babcia na wsi — odparł Wojtek.
— Daleko stąd?
— Autobusem półtorej godziny, potem jeszcze trzy kilometry piechotą.
— Pamiętasz drogę?
— Co, ja mały jestem? — obruszył się.
— Jutro rano zawiozę cię do babci — oznajmiła Bronisława.
Ale rano zadzwoniła do niej córka przyjaciółki, prosząc, by natychmiast przyjechała. Jej mama umierała. Bronisława się zawahała.
— Odprowadzę cię na dworzec i wsadzę do autobusu. Wybacz, iż nie pojadę z tobą. Jesteś już dużym chłopcem.
Na dworcu poprosiła kierowcę, by miał na niego oko. Tamten obiecał. I Wojtek pojechał sam do babci. Od jednostajnego warkotu silnika i przeżyć gwałtownie zasnął. Ledwie zamknął oczy, a już ktoś go potrząsał za ramię.
— Hej, chłopcze, wstawaj, dojechaliśmy — budziła go kobieta z sąsiedniego siedzenia.
Wojtek wstał i wysiadł.
— Hej, chłopczyku, idź z resztą, nie odłączaj się. Nie mogę cię odprowadzić, muszę wracać — powiedział kierowca.
Wojtek skinął głową i wysiadł. Ludzie gwałtownie się rozeszli, na drodze za wsią został sam. Zrobiło się strasznie. Ale świeciło słońce, pod nogami szeleściły znajome liście. Powiedział sobie, iż jest już duży, zna drogę, nie można skręcać. Zaczął iść, nuconą piosenką dodając sobie odwagi: *„Jak długo na Wawelu, na Wawelu…”* Dawniej śpiewał ją z mamą.
Najpierw przejdzie przez jedną małą wieś, potem większą, ze sklepem, a dalej będzie wieś babci. Gdy minął pierwszą, ktoś zagwizdał. Wojtek przystanął i rozejrzał się. Z dala od drogi, na zwalonym drzewie siedziało dwóch chłopaków.
— Ty kto? Do kogo przyjechałeś? — spytał wyższy. — Nie widziałem cię tu wcześniej.
— Jadę do babci.
— A szkoła? Nie chodzisz?
— Chodzę, ale musiałem — nie chciał tłumaczyć.
— Masz może papierosa? — zapytał drugi cienkim głosem.
— Mama mówiła, iż jak się wcześnie zaczyna palić, to się nie urośnie — odparł Wojtek.
Chłopcy wybuchnęli śmiechem.
— Patrzcie, jaki mądrala. „Mama mówiła”… A co jeszcze ci mówiła? Co tam masz? — starszy zerwał mu plecak z ramion.
— Oddajcie! — krzyknął Wojtek, próbując go— Oddajcie! — krzyknął Wojtek, próbując go odebrać, ale starszy odepchnął go i wytrząsnął zawartość na ziemię, a gdy obaj zaczęli się śmiać z jego bezradności, w sercu chłopca zapaliła się iskra buntu, która już nigdy nie miała zgasnąć.