**Dziennik, 15 maja**
W końcu zjem coś porządnego, a nie twoje paskudztwo! syknął mężczyzna przy szwedzkim stole. Ale moja odpowiedź na jego talerzu sprawiła, iż zbladł jak ściana.
Ci, którzy długo są w małżeństwie, wiedzą: mężczyźni dzielą się na dwa typy. Jedni jedzą wszystko, co im podasz, i jeszcze podziękują. Drudzy jak mój Zdzisław. Dla niego każde moje danie to pretekst do krytyki.
Przez wszystkie trzydzieści lat naszego pożycia słyszałam tylko jedno: Znowu przesoliłaś zupę, Ziemniaki niedogotowane, U mojej mamy kotlety były puszyste, nie takie jak twoje podeszwy. Prawdziwy skarb, nie charakter!
Szczerze mówiąc, zaczęłam już myśleć, iż mam dwie lewe ręce. Starałam się, dziewczyny, jak opętana! Kupowałam książki kucharskie, oglądałam programy o gotowaniu.
Przyrządzałam mu żur w chlebie, kaczkę z jabłkami na Wigilię, barszcz gotowany przez trzy godziny. A w odpowiedzi wiecznie kwaśna mina i porównania do jego nieżyjącej matki.
W ostatnich latach doszło jeszcze jedno. Zdzisław przez nadwagę miał poważne problemy zdrowotne: ciśnienie skacze, cholesterol w górę.
Lekarz, starszy i surowy, powiedział mu wprost: Zdzisławie, jeszcze jeden taki atak i możesz nie wstać. Nic smażonego, tłustego, słonego. Tylko dieta. A kto, jak myślicie, pilnował tej diety? Oczywiście ja.
Gotowałam mu wszystko na parze, duszone bez tłuszczu, solone dopiero na talerzu. A w zamian słuchałam pomruków, iż go głodzę i karmię trawą. Trzeba mieć anielską cierpliwość!
Gdy wybraliśmy się na wczasy do hotelu all inclusive, westchnęłam z ulgą. Myślałam, iż w końcu odpocznę i od kuchenki, i od krytyki. Niech je, co chce, sam się przekona, iż restauracyjne jedzenie nie zawsze lepsze od domowego. Jakże się myliłam
Od pierwszego dnia wczasy zamieniły się w kulinarne piekło. Na widok szwedzkiego stołu Zdzisław stracił głowę. Krążył między półmiskami jak sęp.
Jego talerz wyglądał za każdym razem jak architektoniczny majstersztyk na dole tłusty bigos, na nim kiełbasa z grilla, obok sałatki z majonezem, a na wierzchu kawałek pizzy.
Delikatnie przypominałam:
Zdzisiek, lekarz mówił ciśnienie pamiętasz, jak źle się czułeś w zeszłym miesiącu?
A on tylko machał ręką:
Nie marudź, kobieto! Jestem na wczasach! Zapłaciłem pieniądze jem, co chcę! W końcu odpocznę od twoich dietetycznych pomyj!
I tak siedzi naprzeciwko, chrupie tak, iż cała sala słyszy, wpycha w siebie wszystko, a ja cicho grzebię w liściu sałaty, czując się jak pielęgniarka przy żywym trupie. I śmieszno, i straszno.
Tak mijały dni. On jadł, ja milczałam. On chwalił kucharzy, ja milczałam. Opowiadał synowi przez telefon, jak nadrabia lata niedożywienia, a ja tylko zaciskałam zęby. Aż pewnego wieczora puściły mi nerwy.
Jedliśmy kolację. Ja wzięłam trochę warzyw i kawałek piersi z kurczaka. A Zdzisław, jak zwykle, naładował talerz górą jedzenia, od której samo patrzenie kręciło mi się w żołądku.
Zachwycając się tłustą karkówką, przewrócił oczami i, ledwo przeżuwając, rzucił:
To dopiero jedzenie! Soczyste, aromatyczne, prawdziwe! W końcu zjem coś porządnego, a nie twoje mdłe paskudztwo!
Dziewczyny, mało nie upuściłam widelca. Trzydzieści lat przy garach, troska, diety a w zamian paskudztwo!
Cała uraza z tych lat wypłynęła jak fala. Ledwo oddychałam Ach tak? pomyślałam. Chcesz porządnego jedzenia? No to masz! Takiego, iż zapamiętasz na całe życie!
Następnego wieczora szłam na kolację z uśmiechem, jak drapieżca na polowanie. Zdzisław, niczego nieświadomy, już wybierał dania. Podeszłam i słodko powiedziałam:
Zdzisiu, usiądź, odpocznij. Dziś ja się tobą zaopiekuję. Jesteś przecież moim ukochanym mężem, powinnam ci dogadzać.
Spojrzał zdziwiony, ale posłusznie usiadł. A ja wzięłam największy talerz. Rozpoczęło się przedstawienie.
Nałożyłam na niego trzy najtłustsze, chrupiące żeberka. Dorzuciłam górę frytek, sałatki z majonezem, ostrą marchewkę, kurze skrzydełka i kiełbaski w cieście. A na wierzch hojnie polałam wszystko keczupem, sosem serowym i musztardą.
Kucharz patrzył na mnie jak na wariatkę. Pewnie myślał, iż karmię całe plemię.
A ja, niczym Matka Teresa, uroczyście zaniosłam to tłuste cudo do naszego stolika i postawiłam przed Zdzisławem.
Jedz, kochanie, nie krępuj się! Wszystko najlepsze dla ciebie. Chciałeś porządnego jedzenia? Proszę bardzo! Smacznego, mój drogi!
Powiedziałam to głośno, żeby wszyscy słyszeli. Ludzie się odwrócili. Ktoś się zaśmiał, kobieta obok skinęła mi ze zrozumieniem. Zdzisław zmieniał się w oczach: najpierw zbladł, potem poczerwieniał. W moich oczach zobaczył nie troskę, ale lód. I zrozumiał to nie czułość, to wyrok.
Ty ty co robisz? wyszeptał.
Coś nie tak, kochanie? Nie smakuje? odparłam słodko. Przecież to porządne jedzenie, sam mówiłeś. Jedz, starałam się.
Siedział jak rażony piorunem. Awantury nie zrobi przecież publicznie dbam o niego. Zjeść to samobójstwo. Wpadł w pułapkę.
Przez pięć minut milczał, po czym cicho odsunął talerz. Resztę wczasów jadł tylko piersi z kurczaka i warzywa. I patrzył na mnie z lękiem.
Dziś, patrząc wstecz, widzę, iż czasem trzeba postawić granicę. Miłość to nie tylko zgoda, ale też odwaga, by pokazać, iż nasze starania mają wartość. A jeżeli ktoś tego nie widzi może nauczka otworzy mu oczy. Choćby przez talerz tłustych żeberek.
**Lekcja na dziś:** Cierpliwość ma granice. Czasem trzeba pokazać, iż i nasze uczucia













