**Dziennik, 15 listopada**
Mój żołądek warczał jak bezdomny pies, a dłonie miałam zesztywniałe od zimna. Szłam chodnikiem, wpatrując się w oświetlone witryny restauracji, gdzie zapach świeżo przyrządzonego jedzenia bolał bardziej niż mróz. Nie miałam przy sobie ani grosza.
Warszawa była lodowata. To nie był taki chłód, który da się oszukać szalikiem czy rękami wciskanymi głębiej w kieszenie. To był mróz, który wżera się w kości, przypominając, iż jesteś sam. Bez domu, bez jedzenia… bez nikogo.
Byłam głodna.
Nie tak, jakby minęło kilka godzin od ostatniego posiłku, ale tak, jakby głód wgryzł się w ciało od dni. Żołądek huczał jak bęben, a w głowie robiło się ciemno, gdy schylałam się zbyt szybko.
Minęły ponad dwa dni, odkąd nic nie jadłam. Wypiłam trochę wody z fontanny i ugryzłam kawałek czerstwego chleba, który dała mi jakaś starsza kobieta na ulicy. Buty miałam podarte, ubranie brudne, a włosy splątane, jakbym przegrała walkę z wiatrem.
Szłam Alejami Jerozolimskimi, mijając eleganckie restauracje. Ciepłe światła, cicha muzyka, śmiechy gości… wszystko to było światem, do którego nie należałam. Za szybami rodziny wznosiły toasty, pary się uśmiechały, dzieci bawiły sztućcami, jakby nic złego nie mogło ich spotkać.
A ja… marzyłam o kawałku chleba.
W końcu weszłam do jednej z restauracji, gdzie unosił się zapach pieczonego mięsa i roztopionego masła. Stoliki były zajęte, ale nikt na początku nie zwracał na mnie uwagi. Zobaczyłam właśnie zwolnione miejsce, na którym zostały resztki jedzenia. Serce podskoczyło mi do gardła.
Podeszłam cicho, nie patrząc na nikogo. Usiadłam, jakbym była gościem. Wzięłam kawałek czerstwego chleba z koszyka i wsunęłam do ust. Był zimny, ale dla mnie to był rarytas.
Drżącymi palcami złapałam kilka zimnych ziemniaków i powstrzymywałam łzy. Kawałek wyschniętego mięsa przeżuwałam powoli, jakby to była ostatnia rzecz, jaką zjem. Ale wtedy usłyszałam głos, który przeszył mnie jak policzek:
— Proszę pani. Tak nie wolno.
Zamarłam. Przełknęłam z trudem i spuściłam wzrok.
Stał przede mną wysoki mężczyzna w nienagannie skrojonym garniturze. Buty miał wypastowane na błysk, a krawat leżał idealnie na białej koszuli. Nie był kelnerem. choćby nie wyglądał na zwykłego klienta.
— Prze… przepraszam — wyjąkałam, czując, jak twarz płonie mi ze wstydu. — Po prostu byłam głodna…
Spróbowałam wsunąć ziemniaka do kieszeni, jakby to mogło uchronić mnie przed upokorzeniem. On milczał. Patrzył tylko, jakby nie wiedział, czy ma się gniewać, czy współczuć.
— Chodź ze mną — powiedział w końcu.
Cofnęłam się o krok.
— Nic nie ukradłam — błagałam. — Pozwól mi tylko skończyć i wyjdę. Obiecuję, iż nie zrobię sceny.
Czułam się tak mała, tak zniszczona, tak niewidzialna. Jakbym nie miała tu prawa być.
Ale zamiast wyrzucić mnie na ulicę, skinął na kelnera i usiadł przy stoliku w głębi sali.
Stałam nieruchomo, nie rozumiejąc, co się dzieje. Po chwili kelner postawił przede mną talerz: puszysty ryż, soczyste mięso, gotowane warzywa, kromka ciepłego chleba i duża szklanka mleka.
— To… dla mnie? — spytałam drżącym głosem.
— Tak — odpowiedział kelner z uśmiechem.
Podniosłam wzrok i zobaczyłam, iż tamten mężczyzna obserwuje mnie. Nie było w jego oczach szyderstwa ani litości. Tylko coś, co przypominało spokój.
Podeszłam do niego, nogi miałam jak z galarety.
— Dlaczego mi pan dał jeść? — szepnęłam.
Zdjął marynarkę i rzucił ją na krzesło, jakby pozbywał się niewidzialnej zbroi.
— Bo nikt nie powinien żywić się resztkami — odparł stanowczo. — Jedz spokojnie. Jestem właścicielem tego miejsca. I od dziś zawsze będzie tu dla ciebie talerz.
Zabrakło mi słów. Łzy paliły oczy. Płakałam nie tylko z głodu. Płakałam ze wstydu, ze zmęczenia, z upokorzenia… i z ulgi, iż ktoś po raz pierwszy od dawna naprawdę mnie zobaczył.
***
Wróciłam następnego dnia.
I jeszcze raz.
I kolejnego.
Za każdym razem kelner witał mnie uśmiechem, jak stałą bywalczynię. Jadłam w ciszy, a gdy kończyłam, składałam serwetki z namysłem.
Pewnego popołudnia znów się pojawił — ten w garniturze. Zaprosił mnie do swojego stolika. Zawahałam się, ale coś w jego głosie dawało mi poczucie bezpieczeństwa.
— Masz imię? — spytał.
— Ania — odparłam cicho.
— Wiek?
— Siedemnaście.
Skinął powoli. Nie pytał o więcej.
Po chwili rzekł:
— Jesteś głodna, tak. Ale nie tylko jedzenia.
Spojrzałam, nie rozumiejąc.
— Głodna szacunku. Godności. Żeby ktoś zapytał, jak się masz, a nie traktował jak śmiecia na chodniku.
Nie wiedziałam, co odpowiedzieć. Miał rację.
— Co stało się z rodziną?
— Nie żyją. Mama od choroby. Tata… odszedł do innej. Nie wracał. Zostałam sama. Wyrzucili mnie z mieszkania. Nie miałam dokąd iść.
— A szkoła?
— Rzuciłam w drugiej gimnazjum. Wstydziłam się chodzić brudna. Nauczyciele traktowali mnie jak wariatkę. Koledzy wyzywali.
Znów skinął.
— Nie potrzebujesz litości. Potrzebujesz szansy.
Wyjął wizytówkę i podał mi ją.
— Przyjdź jutro pod ten adres. To ośrodek dla młodzieży takiej jak ty. Dadzą ci wsparcie, jedzenie, ubranie, ale przede wszystkim — narzędzia. Chcę, żebyś tam poszła.
— Dlaczego pan to robi? — spytałam przez łzy.
— Bo kiedy byłem dzieckiem, też jadłem resztki. I ktoś podał mi rękę. Teraz moja kolej.
***
Minęły lata. Poszłam do tego ośrodka. Nauczyłam się gotować, czytać płynnie, obsługiwać komputer. Dano mi ciepłe łóżko, zajęcia, psychologa, który uświadomił mi, iż nie jestem gorsza.
Dziś mam dwadzieścia trzy lata.
Pracuję jako szefowa kuchni w tej samej restauracji, gdzie wszystko