Stanisławie Kowalskiej było sześćdziesiąt pięć lat, a większość życia spędziła sama, wychowując dwoje dzieci — Zofię i Jacka. Mąż zginął, gdy młodsze dziecko miało zaledwie cztery lata, i od tamtej pory kobieta musiała być jednocześnie i ojcem, i matką. Pracowała do upadłego, nie oszczędzając siebie, byle tylko jej dzieciom niczego nie brakowało, by skończyły dobre szkoły, poszły na studia i kiedyś znalazły swoje szczęście.
Wszystko wydawało się iść zgodnie z planem. Zofia dorosła, wyszła za mąż, wyjechała do innego miasta. Jacek — inteligentny, wykształcony, zdobył dyplom, ale świat dorosłych go nie pociągał. Po studiach przez cały czas mieszkał z matką, tłumacząc się małą pensją i chwilowymi trudnościami. Stanisława znosiła to cierpliwie. Wierzyła, iż lada dzień stanie na nogi, zacznie karierę i założy rodzinę.
Pewnego dnia prawie się udało. Jacek oznajmił, iż zamierza ożenić się z Krystyną — kobietą dziesięć lat starszą od niego. Stanisława nie protestowała — niech żyje, niech spróbuje. Miała nadzieję, iż po ślubie młodzi wyniosą się, zaczną życie w wynajętym mieszkaniu, choćby jeżeli skromnym. Ale stało się dokładnie odwrotnie.
Najpierw Krystyna zaczęła nocować u nich coraz częściej, potem przywiozła kilka toreb z rzeczami i, bez słowa, wprowadziła się na stałe. Stanisława czuła, jak traci kontrolę nie tylko nad własnym życiem, ale i nad własnym domem.
Najdziwniejsze dopiero miało nadejść. Okazało się, iż Krystyna ma dziesięcioletniego syna, o którym nikt matce nie wspomniał. I pewnego dnia, bez ostrzeżenia, przyprowadziła chłopca do mieszkania. — On teraz będzie z nami mieszkał — powiedziała z ironicznym uśmiechem, jakby chodziło o kupno nowego obrusa, a nie o zupełne przewrócenie życia starszej kobiety do góry nogami.
Ale najbardziej wstrząsające było to, iż Jacek, nie mając wątpliwości, oświadczył matce: — Mamo, będziesz musiała się przenieść do kuchni. Chłopak potrzebuje własnej przestrzeni. My zajmiemy oba pokoje. To mówił do kobiety, która go wychowała, oddała mu całe swoje życie, wszystkie siły, swoją młodość.
W Stanisławie coś pękło. Nie dano jej wyboru. Nie zapytano. Po prostu postawiono przed faktem. I to wszystko pod dachem, który ona kupiła, utrzymywała, za który płaciła przez całe życie. A teraz okazało się, iż nie ma w nim dla niej miejsca.
Było jeszcze gorzej. Jacek stracił pracę. Pieniędzy w domu zabrakło zupełnie. Wszystkie wydatki — jedzenie, rachunki, leki — spadły na barki Stanisławy i jej mizernej emerytury. A tymczasem ani syn, ani synowa, ani choćby jej dziecko nie uważali, by powinni pomóc w domu czy znaleźć jakąkolwiek pracę. Po prostu istnieli. Wstawali w południe, całe dni spędzali przed telewizorem, a wieczorem domagali się obiadu. W ciszy, jakby to było najnaturalniejsze na świecie.
Staruszka znosiła to. Cierpiała. Połykała łzy. Aż w końcu nie wytrzymała i wybuchnęła płaczem, dzwoniąc do Zofii. Opowiedziała wszystko: jak mieszka w kuchni, jak odsunięto ją na margines jej własnego mieszkania, jak codziennie czuje się tam obco, choć to przecież ona budowała ten dom przez dziesięciolecia.
Córka nie zamierzała milczeć. Już po trzech dniach przyjechała. Weszła do domu i zobaczyła matkę z sińcami pod oczami, zgarbioną od zmęczenia. Zwykle unikała awantur, ale tym razem nie dała sobie wmówić, iż to normalne.
— Jesteś dorosłym mężczyzną — zwróciła się do brata. — Masz żonę, ona ma dziecko. I nie widzisz w tym nic złego, iż całe towarzystwo wisi na starej matce? Że zajmujecie jej dom, jej przestrzeń, a sami choćby nie myślicie płacić za prąd czy wodę?
Jacek milczał. Krystyny nie było — wyjechała do koleżanki. Chłopak siedział w kącie, sącząc sok przez słomkę.
— Nie mam nic przeciwko pomaganiu — ciągnęła Zofia. — Ale nie rozumiem, dlaczego moja matka ma płacić za ciebie, dorosłego faceta, i twoją kobietę. To jej dom i ma prawo żyć tu wygodnie.
Po tej rozmowie coś w Jacku się przełamało. Może siostra dotarła do niego w sposób, w jaki matka nie potrafiła przez lata. A może po prostu przestraszył się, iż doprowadzi ją do grobu.
Tydzień później oznajmił, iż znalazł nową pracę. Pensja była niewielka, ale stała. A miesiąc później — iż z Krystyną i jej synem wynoszą się. Znaleźli tanie kawalerki, będą zaczynać od zera.
Stanisława płakała. Ale tym razem — z ulgą. Po raz pierwszy od dawna obudziła się i poczuła, iż mieszka u siebie. W swoim domu. Gdzie jest cicho, spokojnie. Gdzie nikt nie każe jej przenosić się do kuchni.
Może wreszcie i dla niej zacznie się prawdziwa emerytura — bez upokorzeń i cudzych talerzy na jej stole.